W ostatnich latach Wrocław wyrósł na majówkową stolicę Polski. Każdy, kto kocha muzykę i nie ma w tym czasie obowiązku wyjechania do babci powinien odwiedzić odbywający się tam tradycyjnie Gitarowy Rekord Guinessa i towarzyszące mu koncerty gwiazd. Ja byłem na tej imprezie po raz pierwszy i już wiem, że będę wracał, bo atmosfera tam panująca jest naprawdę wyjątkowa.
Gitarowy Rekord Guinessa to impreza powstała z inicjatywy gitarzysty Leszka Cichońskiego. W tym roku oficjalnie odbywała się po raz 15. Na rynku we Wrocławiu już od rana zbierali się gitarzyści z całej Polski, by dołożyć swoją cegiełkę do wykonania 'Hey Joe’ Jimiego Hendrixa. Od 14:00 odbywały się próby utworu odgrywanego ze sceny w różnych konfiguracjach. Do Cichońskiego dołączały inne znakomitości – Grzegorz Skawiński, Sebastian Riedel, Jan Borysewicz, Greg Koch czy LeBurn Maddox, który doskonale śpiewał Hendrixowskiego klasyka. Czarnoskórzy mają jednak bluesa we krwi i od razu słychać ten wyjątkowy feeling. O 16:00 tysiące gitarzystów w różnym wieku, z różnymi umiejętnościami i różnymi instrumentami stanęło do bicia rekordu. Był to naprawdę wyjątkowy widok – kilku-kilkunastoletnie dzieci próbujące zmierzyć się z tymi 4 akordami na swoich małych akustykach, ich rodzice, a także osoby pewnie z rocznika samego patrona imprezy. Niestety największa gitarowa orkiestra na świecie tym razem nie pobiła rekordu. W zeszłym roku na rynku zagrało 7356 muzykujących, w tym 6299. Mimo to, i tak wydarzenie można nazwać wielkim sukcesem, bo jest to ewenement na skalę światową. Jak wspominał Leszek Cichoński ze sceny, sam Ian Gillan z Deep Purple próbował zorganizować podobną inicjatywę w Anglii, ale zebrał kilka razy mniej chętnych.
Na bis zabrzmiało 'Wild Thing’ i trzeba było szybko przetransportować się na Pergolę, bo tam odbywały się kolejne atrakcje. Na scenie przed Halą Stulecia jako pierwsi zaprezentowali się Acid Drinkers ze swoim pomysłowym projektem Tribute to Lemmy. Jak wiadomo Titus jest wielkim fanem Lemmy’ego i złożony mu hołd w postaci odegrania jedynie kawałków Motorhead to świetna sprawa. Oprócz klasyków takich jak 'Metropolis’, 'Overkill’ czy '(We Are) The Road Crew’ wybrzmiały także mniej oczywiste, lecz równie czadowe utwory – 'Stone Dead Forever’, 'Sacrifice’, a nawet 'Shake Your Blood’ z projektu Dave’a Grohla, Probot, gdzie gościnnie zagrał i wystąpił Lemmy. Na bis Kwasożłopy „zaskoczyły” swoim kawałkiem 'Pizza Driver’, ale jako ostatniego nie mogło zabraknąć 'Ace of Spades’. Kwartet odpowiednio rozgrzał publiczność, choć ktoś, kto widział Motorhead na żywo mógł się przekonać, jaką siłą był ten zespół i to jedynie w trio. Ponadto moje uszy wciąż krwawią słuchając akcentu Titusa – to rzecz, do której równie ciężko się przyzwyczaić jak do śmierci Lemmy’ego.
Po Acidach i krótkiej przerwie na scenie zainstalowali się Brytyjczycy z Enter Shikari. Zebrali oni sporą publiczność i choć muzyka grupy nie należy do najłatwiejszych w odbiorze, to publiczność bawiła się nieźle. Szczególnie pod sceną, gdzie zebrała się grupa fanów i źywiołowo reagowała na kolejne kawałki. Wydaje mi się, że Enter Shikari to jednak typowo klubowy band i nie pozostałem pod wielkim wrażeniem. Może dlatego, że połączenie elektronicznych beatów, metalu, post-hardcore’u i czego tam jeszcze to jednak nie moja bajka, a wokalista przypominał mi Pana Tik Taka na środkach psychoaktywnych.
Bez żalu udałem się więc na koncert Lacuna Coil, która zagrała w środku Hali Stulecia. Występ tej włoskiej grupy niektórzy nazwali najjaśniejszym punktem pierwszego dnia 3-majówki i rzeczywiście coś w tym jest. Solidny kawał metalowego grania, świetna skromna scenografia i do tego potęgująca wrażenia, piękna Hala Stulecia przytłaczająca swoim ogromem. Klimat był fantastyczny, a piękna Cristina Scabbia wraz z towarzyszami przyciągnęła całkiem spory tłum pod scenę.
Wszystkie koncerty pierwszego dnia były jednak przystawką do tego, co miało wydarzyć się znów na zewnętrznej scenie, czyli koncertu The Cranberries. Zespół powoli zmierza do statusu dinozaurów pop-rocka, który niestety sam pielęgnuje – ich ostatnia znacząca płyta ukazała się prawie 20 lat temu, a przez ostatnie 15 lat wydali jedynie średnio przyjętą płytę „Roses”. W tej chwili muzycy promują właśnie wydany album „Something Else” złożony ze starych kawałków w nowych, akustycznych wersjach z kwartetem smyczkowym z jedynie trzema premierowymi utworami. Czyli w dalszym ciągu jazda na sentymentach i przeszłości.
Jako wyznawca pierwszych albumów, a w szczególności „No Need to Argue” spodziewałem się mimo wszystko wielkiego widowiska. Niestety, moje oczekiwania zostały zweryfikowane właściwie już na początku. O ile jeszcze zespół dawał z siebie wszystko, to Dolores O’Riordan przechadzała się po scenie niczym nauczycielka na nudnej lekcji historii bez jakiegokolwiek cienia energii i charyzmy. Ponadto narzekała, że jest jej zimno. Na szczęście polska publiczność stanęła na wysokości zadania i zgotowała grupie ciepłe przyjęcie, co chyba trochę rozgrzało wokalistkę, bo w drugiej połowie koncertu była już bardziej żywiołowa i nawet śpiewała trochę głośniej. Co ciekawe, grupa ma na scenie dość spore wsparcie w postaci dodatkowych trzech muzyków. O ile jeszcze obecność dodatkowego klawiszowca-gitarzysty mogę zrozumieć, to druga (czyli trzecia) gitara wydawała się już zbędna. Sama Dolores również miała wsparcie w postaci wokalistki, by nie musiała się przemęczać. Nie wiem z czego wynika jej zachowanie, bo na koncercie The Cranberries byłem po raz pierwszy – czy miała zły humor czy już po prostu nie chce jej się śpiewać tych samych utworów po raz tysięczny.
Same kawałki jak i wykonanie instrumentalne broniły się natomiast znakomicie. Praktycznie cały set był złożony z ponadczasowych utworów królujących niegdyś na listach przebojów. 'Analyse’, 'Animal Instinct’, 'Linger’, 'When You’re Gone’, 'Ode to My Family’… Hity leciały prawie jeden za drugim. Prawie, bo zespół zgrabnie wplótł między nie mniej popularne piosenki takie jak 'Loud and Clear’ czy 'Conduct’. Świetnie wypadł sam koniec podstawowej części koncertu, kiedy wybrzmiały 'Schizophrenic Playboys’, ekspresyjne 'Salvation’, 'Ridiculous Thoughts’ i wreszcie 'Zombie’ przyjęte z największym aplauzem. Na bis, ku mojej uciesze, muzycy zdecydowali się na 'Empty’ w kameralnej wersji z perkusistą grającym na bongosach. Niestety znów lekko zabrakło charyzmy Dolores, dlatego utwór nie poruszył tak jak na płycie. Na koniec zrobiło się już bardziej tradycyjnie – 'You and Me’, 'Promises’ i 'Dreams’. Myślę, że na pewno licznie zebrana publiczność została usatysfakcjonowana, bo koncert był poprawny, jednak do 100% satysfakcji i fajerwerków jednak czegoś zabrakło.
Dla tych, którzy mieli jeszcze siły i zdecydowali się zostać na koncercie Dog Eat Dog w Hali Stulecia, braki energii zdecydowanie zostały wynagrodzone. Co prawda grupa zebrała już mniejszą publiczność niż chociażby Lacuna Coil, ale i tak dała z siebie wszystko. Zresztą już sam gatunek jaki „psy” pod przewodnictwem Joe Connora prezentują – rap połączony z metalem, punkiem i hardcorem – jest definicją wulkanu muzycznej energii.
Pierwszy dzień wielkiej majówkowej imprezy okazał się niezwykle udany, a organizacja również zrobiła na mnie wrażenie. Dobre nagłośnienie, zespoły grające punktualnie co do minuty, piękna lokalizacja i szeroka oferta gastronomiczna pozwoliły naprawdę miło spędzić czas.