Wydawać by się mogło, że w tym roku organizatorzy Open’er Festival nie byli zbyt łaskawi dla fanów rocka. Na afiszu znalazło się jedynie parę nazw, które mówią coś słuchaczom gitarowej muzyki. Tych kilku wykonawców zostało jednak tak dopasowanych, że ich występy zapewniły cały wachlarz emocji i wspomnienia na kolejne miesiące.
Pierwszy dzień był najbardziej rockowo-metalowy. Na dużej scenie zagrał zespół Noela Gallghera z Oasis, Nick Cave, Arctic Monkeys, a na mniejszej Furia i Dead Cross. Zacząłem od jednego z braci Gallagher i jego High Flying Birds. Cieszy to, że Gallagherowie po rozpadzie swojej wspólnej grupy wreszcie coraz lepiej odnajdują się w swoich projektach. Liam wydał wreszcie bardzo dobrze przyjętą solową płytę, a Noel promuje zeszłoroczny album „Who Built the Moon?”. Zagrał z niego cztery utwory, a także po dwa z dwóch poprzednich płyt. Wciąż są to bezwstydnie przebojowe, poprockowe numery, które świetnie sprawdzają się na festiwalach, gdzie nie każdy z kilkudziesięciu tysięcy osób może być obeznany z twórczością Noela. Publiczność najbardziej oczekiwała jednak nieśmiertelnych kawałków Oasis i też je dostała – 'Wonderwall’ i 'Don’t Look Back in Anger’ śpiewali wszyscy. Gallagher zakończył swój koncert w bardzo brytyjskim stylu – coverem The Beatles 'All You Need is Love’. Warto wspomnieć o doskonałym zespole wspierającym, momentami złożonym aż z 10 muzyków. Taka konfiguracja daje wielkie pole do popisu i została w prawidłowy sposób wykorzystana.
Po koncercie Noel Gallagher’s High Flying Birds tłum zaczął się zagęszczać, bo o 20 na głównej scenie miała pojawić się jeszcze większa osobowość – Nick Cave w towarzystwie swoich muzyków z The Bad Seeds. Panowie w garniturach wyszli na scenę o 20, jeszcze przy pełnym słońcu. Rozpoczęli spokojnie, od 'Jesus Alone’ i 'Magneto’, choć Nick nie zamierzał poddawać się hipnotyzującej atmosferze utworów. Szybko zszedł do publiczności, wspinając się na swój nieodłączny wybieg, który do barierek został przymocowany specjalnie dla niego. Jak stwierdził, na scenie jest za gorąco, więc praktycznie cały koncert spędził na najbliższym kontakcie z widzami. Z bliska można było przyjrzeć się ściekającemu makijażowi wokalisty, złapać go za rękę, a nawet zdobyć podpis na płycie lub pożyczyć mu okulary przeciwsłoneczne. Cave wchodzi w niesamowity kontakt z publicznością, zamieniając koncert w spektakl lub mszę, na której pełni rolę obłąkanego kaznodziei. Stojąc z przodu i obserwując go w akcji, muzyka schodziła tak naprawdę na drugi plan. Zespół zaserwował setlistę lekko różniącą się od zeszłorocznego koncertu na Torwarze. Wybrzmiały 'Do You Love Me?’ oraz 'Loverman’ z kultowej płyty, otoczonej niemal religijną czcią, „Let Love In”. Świetnie wypadło 'Jubilee Street’, jak zwykle wybuchające w połowie i przechodzące w hałaśliwy, szybki rockandrollowy zgiełk, w którym mogą wyżyć się muzycy. Podczas 'The Weeping Song’ Nick całkiem wszedł w publiczność, by nagle znaleźć się na podeście wśród morza głów i stamtąd dyrygować oklaskami. Po powrocie zabrał ze sobą na scenę paru wybrańców, których wyciągnął z pierwszych rzędów podczas 'Stagger Lee’. Towarzyszyli mu podczas 'Push the Sky Away’. Koncert dość niespodziewanie zakończył 'Rings of Saturn’. Uspokajający kawałek ze „Skeleton Tree” nie jest jakimś wybijającym się utworem, jednak cały koncert na pewno pozostawił niesamowite wrażenie na widzach. Podejrzewam, że niezwykle ciężko być Nickiem Cave’em, choć musi być to bardzo satysfakcjonujące zajęcie.
Zaraz po The Bad Seeds w namiocie Alter Stage zaczynała grać blackmetalowa Furia, jednak postanowiłem zostać jeszcze w okolicach głównej sceny i sprawdzić główną gwiazdę środowego wieczoru, czyli Arctic Monkeys. Wydaje się, że jeszcze nie tak dawno ta brytyjska grupa złożona z nastolatków podbijała listy przebojów. Od czasów debiutu minęło już jednak 12 lat i Małpy ewoluowały w dojrzałych muzyków. Mam wrażenie, że lekko znudzonych, co po części potwierdza ich ostatni album, opublikowany niespełna dwa miesiące temu „Tranquility Base Hotel & Casino”. Usłyszeliśmy z niego pięć utworów, choć dwudziestopiosenkowa setlista była dość zrównoważona i fani dostali coś z każdego albumu. Mnie po niecałych dziesięciu występ zaczął nużyć i poszedłem poszukiwać innych wrażeń na ogromnym obszarze festiwalu. W muzyce Arctic Monkeys niby wszystko się zgadza, piosenki są zgrabnie napisane, Alex Turner co rusz przesiada się na inny instrument, ale spodziewałem się większej rewelacji i energii bijącej ze sceny.
Występ Arctic Monkeys nie wzbudził we mnie żadnych emocji, ale na szczęście organizatorzy mieli jeszcze coś w zanadrzu na wybudzenie z tego arktycznego letargu. W namiocie Alter Stage niespiesznie zbierali się co bardziej wtajemniczeni, bo nazwa Dead Cross może niewiele mówić. Tymczasem jest to nowy projekt Mike’a Pattona z Faith No More i Dave’a Lombardo ze Slayera wspartych przez Michaela Craina na gitarze i Justina Pearsona na basie. Muzycy od pierwszych chwil zmiażdżyli słuchaczy nawałnicą dźwięku odtwarzanego z chirurgiczną precyzją. Patton twierdzi, że gatunek grany przez Dead Cross to czysty hardcore, jednak ze względu na wyrazisty styl Lombardo da się wyczuć wpływy thrashowe. Perkusista, co przecież nieczęsto się zdarza, dyrygował zespołem, a pod wrażeniem jego kanonady był nawet sam Patton. Za domieszkę punku odpowiadają gitarzyści wcześniej grający w zespole Retox. Grupa wykonała wszystkie piosenki z debiutanckiego albumu, w tym cover 'Bela Lugosi’s Dead’ Bauhaus. Do tego dorzuciła kolejny cudzy utwór – 'Dirt’ The Stooges, który do agresywnej natury zespołu bardzo pasuje, a także dwa numery z nowej Epki. Miejmy nadzieję, że zapowiada ona nowy album, bo szkoda by było, gdyby ten projekt zakończył się na jedynej płycie długogrającej. Na bis muzycy wykonali krótkie wersje połączonych ze sobą ‘Raining Blood/Epic’.
Dzień drugi rozpocząłem od Organka na dużej scenie. Podczas jego koncertu naszła mnie trochę smutna refleksja – szkoda, że tak niewielu wykonawców w Polsce potrafi tak dobrze skopiować zachodnią muzykę jak robi to Organek. On nie wymyśla niczego nowego – po prostu świetnie wykorzystuje rzeczy wymyślone dekady temu za oceanem i łączy je z polskim tekstem. Taka tradycyjna, rockandrollowa muzyka wciąż potrafi przyciągnąć zainteresowanych, co doskonale było widać po frekwencji.
Tent Stage, czyli słynny niebieski namiot odwiedziłem po raz pierwszy podczas koncertu Davida Byrne. Legendarny lider Talking Heads zaprezentował klasę, erudycję muzyczną i mistrzostwo w każdym calu. To właśnie jeden z tych artystów, który kreuje swój własny świat i swój gatunek muzyczny. Wciąż potrafi być gitarowo, zresztą parę utworów Talking Heads było, lecz słychać u Byrne’a wpływy muzyki z różnych zakątków świata, co daje zupełnie nową jakość. Już sam wystrój sceny zapowiadał oryginalny show. Z trzech stron była ona otoczona wiszącymi srebrnymi łańcuszkami, a na środku stało krzesło i stół z leżącym na nim mózgiem. Szalony profesor Byrne podczas otwierającego utworu, 'Here’, przystąpił do lekcji jego anatomii. Już w kolejnym dołączyli do niego muzycy, których w sumie doliczyłem się dwunastu. Wszyscy, oprócz grania i/lub śpiewania towarzyszyli liderowi w choreografii, która była obecna praktycznie w każdym utworze. Byrne w wieku 65 lat wciąż ma na siebie pomysł, jest w doskonałej formie fizycznej jak i wokalnej, a także pozostaje aktywny społecznie. Na bis wykonał on piosenkę 'Hell You Talmbout’ Janelle Monáe, która jest protestem wobec nadużywania siły przez policję i w tekście wymienia jej ofiary. Polkom życzył również wygrania walki o swoje prawa. Nagłośnienie i jego śpiew były tak dobre, że momentami zastanawiałem się, czy jakieś elementy muzyki nie lecą z playbacku. W jednej z piosenek David zaczął jednak kaszleć przez nadmiar sztucznego dymu na scenie, więc moje podejrzenia zostały rozwiane. Odszedł od nas nieodżałowany Bowie, ale na szczęście pozostał nam jeszcze inny David – Byrne. Możliwe, że teraz on przejmuje rolę wielkiego innowatora działającego na granicy mainstreamu i alternatywy. Jego ostatnim dziełem studyjnym jest „American Utopia” z marca tego roku – warto je sprawdzić.
Przez hipnotyzujący występ Davida Byrne spóźniłem się lekko na Depeche Mode, którzy grali na dużej scenie. Dotarłem na 'A Pain That I’m Used To’. Być może przez wcześniejszy show, a być może przez dość dużą odległość od sceny, koncert Depeche Mode nie wydał mi się już tak interesujący. Owszem, zagrali to, co mieli zagrać – 'Precious’, 'Personal Jesus’, 'Never Let Me Down’, a także parę kawałków z ostatniej płyty „Spirit” (brak singlowego 'Where’s the Revolution?’), lecz nie porwali mnie tak jak się spodziewałem. Być może muszę im dać szansę w lepszych warunkach, w hali, gdzie grają po pierwsze więcej utworów, nie tylko festiwalowy best of, a po drugie są lepsze warunki do nawiązania bardziej personalnego kontaktu z muzyką. Depeche grali solidnie i wydawali się być w dobrych humorach, a Dave Gahan wirował niczym transseksualna baletnica doładowana kokainą. Na bis muzycy oprócz 'Walking In My Shoes’ oraz 'Enjoy the Silence’ wykonali również coś z debiutu, czyli pierwszy hit 'I Just Can’t Get Enough’. Przypomniałem sobie wtedy dlaczego lata 80-te uważam za najbardziej tandetne w historii muzyki popularnej. 'I Just Can’t Get Enough’ może konkurować z 'Jump’ Van Halen i 'Walk of Life’ Dire Straits jako najbardziej irytujący kawałek wszech czasów, choć rozumiem, że Depeche Mode wykonaniem tej piosenki puścili oko do najstarszych fanów. A fanów, którzy przyjechali specjalnie na sam koncert zespołu, mimo tego, że przez ostatni rok grał u nas cztery razy, było naprawdę wielu. Wydaje mi się, że jednak widzieli oni już lepsze koncerty swoich idoli.
Czwartkowe koncerty na dużej scenie zakończyła legenda trip hopu Massive Attack. Choć było już późno, ci, którzy zdecydowali się zostać na pewno się nie zawiedli. Transowe utwory zabrzmiały jeszcze głębiej, bardziej mrocznie niż na płytach. Wrażenie zrobił już pierwszy ‘Hymn of the Big Wheel’ z Horace Andy’m na wokalu. Moim zdaniem kawałki z nim w roli głównej wypadły najlepiej. Muzykę dopełniały wizualizacje oraz poziomy wyświetlacz, na którym pojawiały się różne nagłówki z niepokojących newsów ze świata, w tym z Polski. Co ciekawe, artyści postarali się, by wszystko zostało przetłumaczone na nasz język, przez co przekaz był jeszcze mocniejszy. Całokształt tworzył ścieżkę dźwiękową do rozpadającego się świata – pozornie szczęśliwego i bogatego, jednak pełnego problemów i wątpliwości.
Trzeci i czwarty dzień to odpoczynek od rockowego grania. Można było je spędzić np. na oglądaniu meczów Mistrzostw Świata na wielkim telebimie ustawionym przez organizatorów. Wielkie dzięki za ten pomysł – okazał się on strzałem w dziesiątkę, bo okazało się, że fanów muzyki spragnionych również futbolu jest sporo. W piątek po niezwykle emocjonującym meczu Brazylia – Belgia zerwałem się, jak wszyscy zresztą, na występ Gorillaz. Ekscentryczny projekt Damona Albarna ma niewiele wspólnego z jego macierzystym zespołem Blur, lecz zawsze warto zobaczyć klasowego muzyka w akcji. Piszę „projekt Albarna”, bo pomimo że na scenie udzielało się wielu muzyków i wokalistów, to światła skierowane były głównie na Damona. W pierwszej części koncertu to on królował za mikrofonem, lecz gdzieś w połowie coraz częściej zaczął oddawać swoje narzędzie pracy innym wokalistom. Koncert stał się bardziej hip hopowy, co oczywiście nie było szczytem moich marzeń, ale i tak szacunek za świetne rozkręcenie imprezy, wizualizację i oprawę sceniczną. Sam Albarn chwalił entuzjastycznie reagujących polskich fanów za pozytywną energię. Sobota to przede wszystkim emocje związne z… meczem Rosja – Chorwacja. Przez dogrywkę i karne spóźniłem się na rozpoczęcie koncertu Bruno Marsa. Chciałem na własne oczy przekonać się o fenomenie nowego idola popkultury i następcy Prince’a oraz Michaela Jacksona. Rzucenie okiem i uchem na parę piosenek wystarczyło i chyba jako jeden z niewielu szaleńców poszedłem oglądać Trupę Trupa na Alter Stage. Polski zespół poznałem w zeszłym roku przy okazji OFF Festivalu. W tym roku odwiedzili Open’era i zagrali podobny repertuar, skupiając się na promocji zeszłorocznego albumu „Jolly New Songs”. Później jeszcze odwiedziny Tent Stage, który pękał w szwach podczas występu Years & Years oraz kilkuminutowe zaliczenie występu wielbiciela tandetnych tatuaży, leków na receptę i kolegi Justina Biebera – Post Malone. Na tym zakończył się mój pobyt na Open’erowej ziemi.
Oto krótka klasyfikacja i podsumowanie koncertów artystów, którzy w tym roku najbardziej mnie zainteresowali:
- Nick Cave & The Bad Seeds
- David Byrne
- Dead Cross
- Depeche Mode
- Noel Gallagher’s High Flying Birds
- Massive Attack
- Gorillaz
- Arctic Monkeys
- Organek
- Trupa Trupa
Jak widać, mimo że Open’er nie jest festiwalem typowo rockowym, było co podziwiać. Tegoroczna edycja okazała się sukcesem organizacyjnym i frekwencyjnym. Jeszcze nigdy w historii imprezy nie widziałem aż tylu uczestników – wszystkie bilety jednodniowe oraz karnety zostały wyprzedane, a na terenie festiwalu bawiło się jednocześnie pewnie około 80 tysięcy osób, choć trzeba zaczekać na oficjalne szacunki. Organizatorzy stanęli z tego powodu przed wielkim wyzwaniem, jednak wyszli z tego trudnego zadania z twarzą. Uciążliwe były jedynie ogromne korki – być może czas pomyśleć o aktualizacji rozplanowania terenu i większej ilości wjazdów na parkingi, bo Open’er wyrobił sobie w tej chwili taką markę, że w przyszłym roku frekwencyjnie na pewno będzie podobnie. Jedyne, na co pozostaje czekać to ogłoszenia dotyczące przyszłorocznej edycji. Mam nadzieję, że rocka również na niej nie zabraknie. Do zobaczenia za rok.
https://www.facebook.com/openerfestival/photos/a.10150613067186968.383108.7253046967/10155399181746968/?type=3&theater