Kto jeszcze w dzisiejszych czasach słucha thrashu? Nie mówię tu o klasykach tego gatunku, z tym że oni zaczynali w większości jeszcze w latach ’80. Jakiś czas temu wiele mówiło się o nowej fali thrashu. Była to jednak bardziej lekka bryza niż grzywacz z prawdziwego znaczenia jak okazuje się dzisiaj. Jeszcze kilka lat temu thrash był wszędzie gdzie mógł. Portale prześcigały się w recenzowaniu kolejnego młodego zespołu, który powstał zaledwie tydzień temu, a już nagrywał album w jednej z większych stajni. Kto dziś o nich pamięta? Mało kto się interesuje nawet tymi potencjalnie ‘wielkimi’ wydawnictwami. „For All Kings” Anthrax po prostu się pojawiło, a „Dystopię” od Megadeth w liczbie sprzedanych albumów w tydzień po wyjściu wyprzedził nawet „Black Album” sprzed 25 lat. Na rodzimym podwórku nie jest lepiej. Acid Drinkers wolą grać hard rock, a gdy to nie wychodzi, odcinają kupony od starszych dokonań z miernym skutkiem. Największe sukcesy odnosi obecnie Terrordome i to nawet nie w Polsce. Ba! Nawet nie w Europie. Wylałem swoje smutki i żale, a miała to być podobno recenzja.
Jak się okazuje, w 2016 roku ktoś jednak wydaje nową muzykę spod znaku thrash metalu. Krakowski Mastemey ze swoich długogrającym debiutem miksują go z nieco nowszym, jednak wciąż podobnym muzycznym zjawiskiem, czyli groove metalem. Wydaje się być to ruch zachowawczy, jednak jest on technicznie wyszlifowany i dopracowany. Co niestety potrafi się na nich zemścić.
Album otwiera ‘Hesitate’. Nie można się do tego numeru w żaden sposób przyczepić od strony umiejętności muzycznych członków grupy. Już od pierwszych chwil jesteśmy atakowani riffem thrashowym na wskroś. Nie jest to na dodatek popis szybkości grania i w odróżnieniu od wielu kapel tego gatunku, riff jak i tempo ulegają wielokrotnie zmianie. Odniosłem jednak wrażenie, że te muzyczne wolty następują za szybko, a słuchacz nie ma nawet chwili, żeby się dać wciągnąć w kompozycje grupy. Trudno więc mówić o tworzeniu jakiejkolwiek atmosfery. Wyobraźcie sobie, że czytacie opowiadanie, albo oglądacie film, który atakuje was bez przerwy nowymi niespodziewanymi zwrotami akcji i imponującymi efektami specjalnymi. Cierpi jednak na tym główny wątek, który praktycznie nie istnieje. Czy przejmujecie się losami bohaterów, o których praktycznie nic nie wiecie? Albo czy jesteście w stanie wciągnąć się w kreowany świat? Domyślam się, że niekoniecznie. Z podobnego powodu cierpi debiut Mastemey. Mimo że umiejętności panom odmówić nie można, to jednak trudno jest się zaangażować w słuchanie tych kompozycji, będąc targanym bez przerwy nowymi zmianami tempa i riffami. A być może nie tędy droga. Czasami lepiej wyszlifować jeden wzór i uczynić go prowadzącym, żeby słuchaczowi po przesłuchaniu pozostało w pamięci coś więcej niż jeden riff, który pojawił się wyłącznie na 10 sekund. Pomysłów Mastemey nie brakuje i gdyby siedli dłużej nad poszczególnymi, z jednego utworu mogłoby powstać kilka. Nie tak zróżnicowanych, ale przynajmniej mniej chaotycznych i bardziej zapadających w pamięć.
Różnorodności zabrakło od strony wokalnej. Mimo że stojący za mikrofonem Łukasz Bartkowicz nie ogranicza się do jednej maniery wokalnej wyciągając w wolniejszych momentach nuty nasuwające skojarzenia choćby z Robbem Flynnem, to są to wciąż konwencje zbieżne. Zabrakło mi drugiego głosu, który wprowadziłby nieco więcej agresji i wściekłości, w nie tak spokojną przecież muzykę.
Tak jak już wspominałem nie raz, umiejętności muzykom Mastemey z pewnością nie brakuje. Mają wypracowany solidny warsztat, a ich największą słabością jest sama umiejętność komponowania utworów. Najjaśniejszym punktem całego albumu jest dla mnie utwór numer 5, czyli ‘When Halo Is A Flame’, które nie tylko przez ‘Halo’ w tytule nasuwa skojarzenia z Machine Head. Sam wokal w bardziej szeptanych momentach jest inspiracją rodem ze szkoły Flynna, o której już pisałem wcześniej. Z kolei imponujące solo po wyciszeniu daje największą przestrzeń dla Mastemey do zaprezentowania umiejętności. Jednak jak w przypadku poprzednich kompozycji, tak i tu nie mamy czasu żeby nacieszyć się interesującym momentem, po którym ten 7-miominutowy numer mógłby się na dobrą sprawę zakończyć.
„Mastemey Vol.1” nie jest albumem złym. Od strony instrumentarium prezentuje się nie tylko lepiej niż przeciętnie, ale wręcz bardzo dobrze. Najwięcej zgrzytów jest tu w warstwie kompozycyjnej, która kipi od nadmiaru, a jednocześnie nie zmienia się szczególnie pod względem wokalnym. Muzycy grupy są sprawnymi rzemieślnikami w swoim fachu, jednak debiutem chcieli pokazać zbyt dużo w jednym momencie. Być może doświadczony producent to dobry pomysł na następny krążek? Z chęcią zobaczę jak potoczy się dalej historia Mastemey.
W czasach gdy Internet odgrywa decydującą rolę w kreowaniu trendów, publiczność pewnymi muzycznymi tendencjami nasyca się niesamowicie szybko. Błyskawicznie skończył się okres ostrego niczym żyletka thrashu, a jego miejsce zastąpił stoner i psychodelia, a po drugiej stronie barykady ustawiło się wszystko co ‘eksperymentalne’. „Mastemey Vol. 1” nie trafi w gusta ‘modnego konsumenta’, pochłaniającego wszystko co jest na czasie. Z chęcią jednak za ten materiał chwycą ukryci w cieniu thrasherzy w hi-topach i katanach, którzy dadzą mu kilka przesłuchań. Być może czas na thrash/groove jeszcze nadejdzie, a Mastemey zgromadzi wokół siebie więcej wiernych i oddanych fanów.
2. Another Me Inside
3. Collapse
4. Wind of Delusion
5. When Halo Is A Flame
6. No Silence
7. No Other Way
8. Dirtying My Soul
9. Whispered Wish
10. Second Entity
Wyro(c)k
0-10 Sad But True
11-20 Bad Reputation
21-30 Wild Thing
31-40 Satisfaction
41-50 Another Brick in the Wall
51-60 Proud Mary
61-70 Highway to Hell
71-80 2 Minutes to Midnight
81-90 Ace of Spades
91-100 Master of Puppets
- Pierwsze wrażenie6
- Instrumentarium8
- Wokal5
- Brzmienie5
- Repeat5.5