Koniec roku to wysyp podsumowań, które zalały także nasz portal. Jednak z tym najważniejszym czekaliśmy, aż skończycie rozpisywać swoje noworoczne postanowienia i porządnie wyleczycie kaca po Sylwestrze. Dzisiaj przedstawimy Wam nasze spojrzenie na płyty, które zalały rynek muzyczny w 2016 roku. Ranking z premedytacją jest w 100% subiektywny i w pełni oddaje poszczególne gusta naszych dziennikarzy. Mimo że wszyscy stoimy po tej Ciemnej Stronie dźwięków, to często nie zgadzamy się ze swoimi poglądami. Może i przez to trudniej znaleźć nam towarzysza na wspólny koncert, ale z drugiej strony… dzięki temu powstają nasze wspólne, różnorodne i mamy nadzieje ciekawe teksty, w których każdy z Was znajdzie coś dla siebie. Miłej lektury!
Jamic
Superjoint – Caught Up In The Gears Of Application
Na nowy album Superjointa trochę sobie poczekałem, na szczęście było warto. Kapela po raz kolejny zafundowała „śmiertelną dawkę amerykańskiej nienawiści”! Nowa twórczość nie jest co prawda niczym odkrywczym, ale grupa ponownie zaskakuje swoją bezkompromisowością i agresją, czyli tym, co cechowało ich starsze nagrania, a mi nic więcej do szczęścia nie potrzeba. Jako zaletę można zaliczyć także wokal Anselmo, który jakby jakoś odmłodniał. Swoją droga to najlepsza płyta nagrana z jego udziałem od bardzo dawna. The power of the riff compels me – cytując klasyka…
Sprawdź koniecznie: ClickbaitCrowbar – The Serpent Only Lies
Grubasy z Nowego Orleanu od ponad 20 lat regularnie masakrują słuchaczy, a tym razem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej! Obcowanie z nowym albumem można zaliczyć do przygody fascynującej i pasjonującej. Płyta ma wiele do zaoferowania, a dopiero po którymś z kolei przesłuchaniu można odkryć jej wszelkie smaczki, ukryte często pod grubą warstwą sprzężeń, przesterów i głębokiego wokalu Kirka Windsteina. Niech żyje król!
Sprawdź koniecznie: Surviving The AbyssDeströyer 666 – Wildfire
Siedem lat – tyle musieliśmy czekać na nowe dzieło australijskiej kapeli, a zapewniam, że było na co. Formacja dowodzona przez K.K. Warsluta powróciła z materiałem nietypowym i kontrowersyjnym, bo choć wszystko tutaj „kopie” jak powinno, postawiono na nieco inne środki niż dotychczas. Ograniczenie blastów, wpadające w ucho melodie, co to za Destroyer? Ano jest to Destroyer, który na nowo odkrywa swoje inspiracje i to nie black metalowe. Czy z muzyki ulotniło się to pierwotne barbarzyństwo? Nie powiedziałbym!
Sprawdź koniecznie: Tamam ShudBölzer – Hero
Szwajcarski duet narobił trochę szumu na scenie metalowej i nie ma w tym nic dziwnego. Czy można wymyślić coś jeszcze w muzyce black/death metalowej? Jak się okazuje tak i wspomniana formacja jest tego doskonałym przykładem. Grupa na przestrzeni lat wypracowała swój własny styl i na całe szczęście nie zatrzymała się, tylko postawiła na rozwój. Mastodonowe zaśpiewki, klimat rodem z Neurosis, plemienna perkusja – to wszystko i wiele więcej na tym jednym albumie!
Sprawdź koniecznie: I Am IIIIhsahn – Arktis
Norweski maestro powrócił do tradycyjnej struktury utworów, co okazało się strzałem w dziesiątkę. „Arktis” w przeciwieństwie do poprzednika jest łatwiejszy w odbiorze, co wcale nie oznacza, że muzyka na nim zawarta jest prostacka. Ihsahn tym razem zabiera słuchacza w mroczną podróż, pełną bólu i tajemnic – artyście wreszcie udało się osiągnąć zasadę złotego środka, to zdecydowanie jego najbardziej dojrzała odsłona!
Sprawdź koniecznie: In The Vault
Piotrek-665
W 2016 roku powstało więcej dobrej muzyki niż przeciętny słuchacz był w stanie przyswoić.
POLSKA
Pewien polski blackmetalowiec nieustannie mówi o wolności. Owy dziarski mężczyzna z Pomorza, nasz naczelny satanista, przez swoje ciągłe gadanie musiał oddać tron młodzianowi z dalekiego Chorzowa. „Księżyc milczy luty” Furii to wolność w czystej postaci i choć wypłynęła z blackowych fundamentów, to rozlała się zbyt daleko, by ogarnąć słowami.
Chociaż postmetalowe podwórko wydawało się bardzo ciasne i wyeksploatowane do granic możliwości, to muzykom Obscure Sphinx na „Epitaphs” po raz kolejny udało się stworzyć arcydzieło. Ta płyta już od pierwszej minuty na wskroś porusza słuchacza, a po następnych dwóch miota nim po podłodze. W dodatku jest jest to jedynie preludium do występów na żywo, słusznie nazywanych rytuałami zamiast koncertami.
Nie sądziłem, że już na drugiej płycie tak jasno można określić swój styl. Setki kilometrów przejechanych po całej Europie wyszły jednak Sunnacie na zdrowie. „Zorya” to materiał, na którym już wszystko się zgadza – kompozycje zabierają nas w ekstremalną podróż po doomowym gruzowisku, gdzie każdy krzyk wpasowuje się w łomoczące uderzenia basu i hipnotyzujące gitarowe riffy.
Tuż za wymienioną trójcą trafia Moanaa „Passage”, Tides From Nebula, które swoim „Safehaven” przekonało miłośników debiutu o co w tym zespole chodzi. Fanom brzmień bardziej klasycznych polecam natomiast thermitowe „Saints”. Okazuje się, że w XXI w. nadal można w heavy metalu dać coś od siebie. Poznaniacy w 2016 roku się spisali lepiej od kolegów z Acid Drinkers czy Vadera. Kwasożłopy nagrały płytę, której przesłuchanie w całości kończy się niestrawnością. Peter natomiast dorzucił do dyskografii kolejny nijaki krążek.RESZTA ŚWIATA
Na podium trafia Gojira, Crowbar i The Dillinger Escape Plan. Francuzi nagrali krążek, który przez następnych kilka lat będzie inspirował do grania metalowców na całym świecie. Kirk Windstein postanowił natomiast wrócić do korzeni Crowbara i w ten sposób udowodnił, że jest jedynym prawdziwym Kirkiem w metalu. Dillinger zaś żegna się z fanami kolejnym wielkim krążkiem. Dla wielu najlepszym w dyskografii, a dla niektórych doskonałym dopełnieniem kultowego „Miss Machine”. Duet Weinman/Puciato regularnie trafia do mojego TOP – obu kiedyś jeszcze do niego zawitali.
Zapisując na początku mojego zestawienia tytuł miałem na myśli fakt, iż pisząc to zestawienie nie miałem odpowiednio dużo czasu by wrócić do takich rewelacyjnych wydawnictw jak plugawe Oranssi Pazuzu – „Värähtelijä” oraz prawdziwie hardcore’owe „You Will Never Be One of Us” grupy Nails. Na dobre nie zaprzyjaźniłem się też jeszcze ze świetnym krążkiem Meshuggah – The Violent Sleep of Reason oraz Neurosis „Fires Within Fires”.Polska – Reszta Świata 1:0
Choinek
Podsumowania minionego roku zaczyna się od bilansu trupów. Typowy bólodupogenny tok myślenia, którego radzę się wystrzegać. Mimo całkiem pokaźnych zbiorów kostuchy, stwierdzenie, że 2016 rok nie był łaskawy dla muzyki, to spore nadużycie. Obfitość dobrych, różnorodnych wydawnictw, które zostały wówczas poczynione, aż momentami przytłacza. Odbiera też robotę, bo by się chciało trochę komuś powbijać szpile, a nie ma czasu – przecież dobre rzeczy trzeba pochwalić…
Najbardziej wyczekiwaną, a zarazem budzącą grozę i nawiedzającą mnie w sennych koszmarach płytą był oczywiście album Mety. „Hardwired…to Self Destruct” to nie jest najlepszy materiał minionego roku, ale dla mnie najważniejszy i budzący u mnie najsilniejsze emocje. Metallica udowodniła, że jeszcze mogą, jeszcze potrafią, a album nie składa sie z zapowiadanych przez sceptyków „odrzutów” z „Death Magnetic”, tylko z wielu ciekawych, trzymających poziom numerów z oldschoolowym „Spit Out The Bone” i melodyjnym „Moth Into Flame” na czele. Pozostając w temacie zagranicznych gigantów, rok 2016 był tłusty niczym stali klienci fast foodów. Jednak bezapelacyjnie wzdychając nad nowymi dziełami zarówno Gojiry, Korna czy Meshuggah i The Dillinger Escape Plan, chciałabym wyróżnić płytę i zespół rzadziej doceniany. „You Will Never Be One Of Us” grupy Nails jest albumem, który najsilniej zaszył mi się w pamięci i zrobił na mnie największe wrażenie tego roku. Może słyszałam w życiu jeszcze mało, ale nie znam bardziej gęstego i ociężałego materiału. Słuchanie nowej płyty Amerykanów, to jak spacer po bagnach – zapadasz się w niej i czekasz, aż mrok dźwięków całkowicie Tobą zawładnie.
To, że muzycznie dogoniliśmy „zachód” dziennikarze powtarzają od lat. Jednak według mnie jesteśmy już świadkami, jak te odległe kraje wątpliwej idylli prześcigamy. W tym roku słuchałam niemal wyłącznie polskiej muzyki i choć na Marszach Niepodległości mnie nie spotkacie, to jestem z tego ogromnie dumna. Mój krajowy numer jeden to bezkonkurencyjny longplay Them Pulp Criminals – „Lucifer Is Love”. Zauroczyłam się w epce, a teraz to już jest pełnoprawna miłość. Doskonałe, melodyjne, klimatyczne wytchnienie od moich playlist wypełnionych w zeszłym roku (czego może po tym podsumowaniu nie widać) ekstremą. Zadymione, ponure opowieści, które moje uszy chętnie czytają raz za razem. Polskie srebro tego roku oddaję w ręce twórców albumu „Saints”, grupie ThermiT. Dowód na to, że heavy metal nie jest jeszcze zamkniętym tematem i da się go ugryźć inaczej, niż serwując popularną, patatajską nudę. I mój konik – sekcja rytmiczna, jeden z najlepszych duetów jakie słyszałam, który zasługuje na osobne wyróżnienie. Na deser zostawiłam Sunnatę i album „Zorya”. Muzyka trudna, nierozrywkowa i wymagająca od słuchacza skupienia. Kompozycje Sunnaty wyciszają, wprowadzają w trans. Są muzycznymi, atencyjnymi dziwkami, które swoim brakiem agresji na początku zwodzą, jednak po chwili nie pozwalają odbiorcy sfokusować uwagi na niczym poza swoją mglistą, przerażającą melancholią.
PS. Dobra no, Furia też kozacka 😉
Lockheed
„Pełna gnoju polska gleba, ale czasem sięga nieba”, jak śpiewali dawniej mistrzowie – i słowa te ilustrują doskonale mijający rok na naszej metalowej scenie (przy czym skupię się tu raczej na tej bliższej nieba/piekła części). Na samym jego początku zameldował się słuchaczom nadmorski Nekkrofukk ze swoim „Ejakkulation Evil Storm of Perverse Goatsodomy” prezentujący piwniczny black metal w jego najpodlejszej, najbardziej bluźnierczej, najokrutniejszej odmianie. Rzecz nie dla każdego, ale jak już wyczuje się konwencję to idzie zakochać się aż po grób.
Na poletku czarnego jak smoła thrashu nad Wisłą zarządziły w tym roku trzy formacje – poznański Bloodthirst, zielonogórski Warfist i Ragehammer z Krakowa. Ci pierwsi kopnęli mnie w zęby swoją epką „Glorious Sinners” już w pierwszych miesiącach tego roku, potem dodatkowo poprawiali racząc mnie tym materiałem dwukrotnie na żywo. Gdy potem usłyszałem The Hammer Doctrine od trzeciej z wymienionych kapel, nic już nigdy nie miało być takie samo. Taka dawka zaangażowania i energii, pasja i zwyczajny gniew bijące z wokalu Hellstorma w takim 'Wrogu’ – nie da się tego chyba oddać słowami. I gdy już zdawało się, że nic mnie tak nie stratuje, podobny łomot zebrały moje stare kości za sprawą „Metal to the Bone” od ostatniej z tych formacji. Dawka oldskulu urywa kark po czym beztrosko wywija nim na prawo i lewo.
Na polu sczerniałego deathu najbardziej w pamięć zapadła mi epka „Demons of Matter and the Shells of the Dead” od Deus Mortem – materiał krótki, ale nie pozostawiający wątpliwości, kto tu obecnie rozdaje karty. Potężna perkusja Stormblasta i złowrogie wokale Necrosodoma porozstawiały konkurencję po kątach.
Wreszcie czysty jak łza metal śmierci – tutaj znowu epka, tym razem od In Twilight’s Embrace. Poznaniacy na „Trembling” porwali się na kultową 'Opowieść Zimową’ od Armii, ale zdecydowanie powrócili ze studia z tarczą. Zarówno tego coveru, jak i autorskich numerów słucha się niesamowicie, energia rozsadza pomieszczenie i wylewa się na ulice. Można słuchać w nieskończoność.Poza granicami kraju urzekł mnie powrót Mistura – ich „In Memoriam” wciąż nie może całkiem uwolnić się od cienia wielkiego Valfara, ale jest to naprawdę kompetentny album okraszony świetnymi solówkami, zdecydowanie nie zyskał takiego rozgłosu, na jaki zasługiwał.
Z Kanady spłynęły świetne nowe albumy Sorcier des Glaces oraz Forteresse – tak „North”, jaki i „Themes pour la Rebellion” to rewelacyjni przedstawiciele wciąż rosnącej w siłę sceny, która zdecydowanie nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Obserwowanie ich rozwoju to czysta przyjemność.
USA to deathmetalowy odsiew w postaci Blood Incantation z albumem „Starspawn” – to ich pierwszy pełnoprawny album i już zapisali się w pamięci fanów na lata, co potwierdzą zapewne wkrótce podczas drobnego touru po Polsce. Heavy metalowe przepięknie zaorali w tym roku wojowie z Eternal Champion (The Armor of Ire) oraz Sumerlands. Pierwsi pokazali, że wciąż można dziś grać metal w duchu Manilla Road czy Heavy Load, drudzy pobrzmiewają mi przede wszystkim dorobkiem Ozzy’ego Osbourne’a. Do tego obowiązkowo nowa płyta King Dude oraz drugi amerykański król – King 810, który do piachu posłał nu metalowe wpływy i zaprezentował gangsterski spektakl rozciągnięty gdzieś między muzyką outlaw, bluesem, heavy metalem i rapem. To, że ten krążek nie zebrał w tym roku wszelkich laurów to jakaś porażka, spotęgowana dodatkowo skandalicznym traktowaniem zespołu w ich ojczyźnie.
Zjednoczone Królestwo w tym zestawieniu reprezentują Wode i Saor – pierwszy z kapitalnym, mrocznym black metalem na albumie zatytułowanym od nazwy zespołu, drugi na „Guardians” stawiający kolejny śmiały krok naprzód w łączeniu blacku z ludowymi, w tym wypadku szkockimi, naleciałościami.A to dopiero wierzchołek góry lodowej…
Staszek/Frey
Dla mnie 2016 obfitował w bardzo dużo ciekawych wydań, poszerzył też znacznie moją prywatną kolekcję płyt. To co wymienię nie ma kolejności, a raczej są to moje luźne propozycje czterech najciekawszych moim zdaniem albumów.
Avantasia – Ghostloghts.
Każdy kto mnie zna, wie jak uwielbiam ten projekt. Miałem swoje obawy co do najnowszej płyty, no bo ile można grać dobrą muzykę. Jednak Tobias znów udowodnił, że na graniu power metalu się zna. Kolejny album z plejadą gwiazd, niesamowitym kunsztem kompozycyjnym i wspaniałą, spektakularną atmosferą. Z niecierpliwością czekam na trzeci, domykający trylogię album.
Alcest – Kodama
Wystarczyłoby przeczytać moją recenzję tego albumu aby mieć pewność, że na mojej prywatnej liście się on znajdzie. Uwielbiam motywy japońskie w muzyce, Neige wziął ten temat na zupełnie nowy poziom. Mamy echo starych płyt z nowym, fascynującym brzmieniem. Wraca uwielbiany przeze mnie growl Neige, oraz charakterystyczne dla kapeli blackgazowe gitary. Cytując za moją recenzją „dla fana muzyki atmosferycznej – pozycja obowiązkowa”.
Harakiri for the Sky – III: Trauma
Harakiri for the Sky to moje odkrycie tego roku. Zabierałem się do nich bardzo sceptycznie, ale minęło to z momentem pierwszej piosenki którą usłyszałem. Niezwykle charyzmatyczny growl/scream J.J., obłędne wręcz brzmienie gitar, nieuchwytna atmosfera depresji i marazmu, czynią dla mnie ten album bardzo przyjemnym w osłuchu. Jeśli lubisz Deafheaven to warto posłuchać Harakiri for the Sky.
Winterfylleth – The Dark Hereafter
Jest coś w atmosferycznym black metalu, co powoduje że ciągle do niego wracam. Ba, uważam go za najlepszą odmianę tego gatunku. Winterfylleth poznałem dobrych parę lat temu i z każdą kolejną płytą na którą czekałem, nie zawiedli mnie ani razu. Ich najnowszy krążek wprowadził trochę świeżość w ich styl, jednocześnie bardzo go gruntując. No i powiedzmy sobie jedno – jeśli kapela robi udany cover z pierwszej płyty Ulvera, nie ma szans by się w takich zestawieniach nie znalazła.
Metalowy światek w ubiegłym roku zyskał na prawdę wiele. Nowa płyta Mety, wikingów z Amon Amarth czy słowiańskiego Percival Schuttenbach. Jednak to chyba w tych najbardziej posępnych i złowrogich odmętach czarnego metalu, ukazały się te najciekawsze pozycje.
Znów dali o sobie znać greccy Bogowie z Rottig Christ. „Rituals” to zdecydowanie krążek, na który bardzo czekałam. Surowe a zarazem delikatne brzmienie jakie zaserwowali tutaj panowie, jak zawsze sprostał moim oczekiwaniom, co możecie zauważyć w mojej recenzji.
„Arctic Thunder” od Darkthrone również okazał się niespodzianką. Na wieść o nowym dziecku Fenriza i Nocturno Culto od razu wiedziałam, że album albo urzeknie swą surowością – co wnioskowałam po okładce – albo też okaże się totalną klapą i wielkim rozczarowaniem. Obawy może i były słuszne, jednak mimo to, dalej szczerzy mi się japa gdy słyszę szablonową surowość i złowrogość, nawiązującą do korzeni starego, dobrego, norweskiego blacku.
Na „Neurasthenie” gruzińskich Psychonautów czekałam z równie entuzjastycznym podejściem. W końcu to jeden z tych zespołów, który swoją twórczością wywołuje wiele emocji i równie mocno pozostaje w pamięci. Samotność, depresja i poczucie beznadziejnośći to tylko część jednej z najbardziej – o ile nie najbardziej – depresyjnych płyt 2016 roku.
Wróćmy teraz na nasze podwórko. Jako pierwszy przed nami Nekkrofukk i jego „Ejakkulation Evil Storm of Perverse Goatsodomy”. w tym miejscu pozwolę sobie zacytować siebie: To muzyka dla swoistych „kultowców”, ceniących sobie wyrazistość, prostotę, unikatowość i oryginalność, a także tych którzy dużo bardziej zwracają uwagę na poziom i zaangażowanie niżeli popularność i komercyjność.
W tym miejscu nie mogło zabraknąć oczywiście Furii. „Księżyc Milczy Luty” początkowo wcale nie był moim ulubionym dziełem Nihila i spółki. Dopiero po kilkukrotnym odsłuchaniu krążka i poświęceniu mu więcej czasu, by rozkoszować się dźwiękami tego cacka, uświadomiłam sobie, że na długo pozostanie jednym z moich ulubionych krążków zeszłego roku.
Jędrek Chałabis
Tak, tak, 2016 był zajebiście okrutny i tak dalej, i tak dalej. Chcę w tym podsumowaniu podkreślić, że mimo wielu przykrych momentów miniony rok nam dostarczył wielu niespodzianek w postaci ogromnej ilości świetnych albumów i genialnych koncertów.
Jedną z nich na pewno był, długo wyczekiwany przez metalowy świat, dziesiąty album Metalliki „Hardwired… To Self-Destruct”. Amerykanie doświadczyli w ostatnich latach ogromnej ilości krytyki i pewnie wiele osób nadal będzie twierdzić, że zespół skończył się na „Kill 'Em All”. Jednak „Hardwired…” powinien przynajmniej częściowo zamknąć usta hejterom i pokazać, że Meta jeszcze nie kończy. Myślę, że przyznacie mi rację, że 'Spit Out The Bone’ to utwór na który czekali wszyscy fani Metalliki – agresywny, zadziorny, daje nadzieję na to, że cząstka starej Mety nadal iskrzy. Na pewno nie jest to najlepsza płyta 2016 roku, ale na 100% najlepszy krążek Amerykanów od czasów legendarnego Czarnego Albumu.
Bardzo dobre, choć nie natychmiastowe, wrażenie wywołał na mnie „The Last Hero”, piąty krążek Alter Bridge. Trafił on do mnie dopiero za trzecim przesłuchaniem, być może ze względu na to, że liczyłem na jakąś rewolucję – zamiast niej otrzymałem brzmieniową ewolucję w stosunku do poprzedniego krążka grupy, lecz to nadal dobre, rockowo-metalowe Alter Bridge jakie dobrze znamy. Muszę w tym miejscu przyznać, że bardziej niż na „The Last Hero” czekałem na trzeci solowy album Marka Tremontiego, gitarzysty AB, „Dust”. Niestety 10 utworów, nagranych jeszcze podczas sesji do poprzedniego albumu „Cauterize” nie spowodowało u mnie ciarek w odróżnieniu do starszych kawałków Tremontiego. Na pewno godne uwagi są 'Once Dead’, 'My Last Mistake’ czy utwór tytułowy, jednak mam wrażenie, że pozostałe zbyt mocno przypominają macierzystą kapelę gitarzysty. Nie przekreśla to u mnie całej płyty, jednak to co pokochałem w poprzednich „All I Was” i wspomnianym już „Cauterize” to ich zgoła odmienny, stricte metalowy styl.
Świetny rockowy album wydała grupa The Dead Daisies. „Make Some Noise” to melodyjne, chwytliwe kawałki, okraszone świetnymi riffami i genialnym wokalem Johna Corabiego. Dziwię się, że 'Long Way To Go’, 'Song And A Prayer’ czy chociażby genialny cover 'Fortunate Son’ CCR nie wojują stacji radiowych. Ostatnio przesłuchałem cały krążek podczas podróży samochodem i zdecydowanie trafia on na listę moich ulubionych albumów 2016 roku.
Na koniec zostawiłem sobie absolutną płytę roku nagraną przez francuski kwartet, szerzej znany jako Gojira. „Magma” to z pewnością najbardziej przystępny jak do tej pory album Francuzów, ale w tym tkwi jego siła. Gojira, którą do tej pory kojarzyliśmy z progresywnym death metalem nagrała album dużo prostszy, który zdecydowanie trafi do większej liczby słuchaczy. Czy to źle? Absolutnie nie, ponieważ mamy do czynienia z muzyką przez duże M. Zespół nie jest tak rozkrzyczany jak na „L’Enfant Sauvage” czy „From Mars To Sirius”, ale nie brak na „Magmie” charakterystycznego gojirowego klimatu, groove’u oraz wspaniałej melodyki. Album jest bardzo przemyślany, mimo prostszych kompozycji robi ogromne wrażenie. Wielu mnie może za to zbesztać, ale moim zdaniem „Magma” to opus magnum zespołu braci Duplantier. Czy będą w stanie ją przebić? Mam taką nadzieję.