Jest parę słów i fraz w innych językach, które mimo chęci ze strony tłumaczy nie dają się łatwo, prosto i klarownie przełożyć na inny język. Do takich zwrotów należą ot choćby rosyjskie Toska, indonezyjskie Jayus, francuskie L’esprit de l’escalier czy niemieckie Fernweh/Wanderlust. Na tej liście znajduje się też pewien zwrot z japońskiego, mianowicie Koi No Yokan. Można go próbować przetłumaczyć jako „przeczucie miłości”. Kilkoro z was na pewno zapamięta tę frazę dość szybko, a to z racji tego, iż tak właśnie nazywa się jeszcze gorący, bo ledwo wydany, album grupy Deftones. Czy nieunikniona jest miłość do tych dźwięków? Sami sprawdźcie.
Deftones to grupa, która wypłynęła na fali osiągającego szczyty popularności dobre dziesięć lat temu nu-metalu. O ile kiedyś sami zaczynali od supportowania takich potęg, jak choćby Korn, to dziś role chyba się odwróciły. Dlaczego? Ekipa Jonathana Davisa gdzieś na przestrzeni lat zagubiła kierunek, jak to często bywa w takich przypadkach u szczytu popularności zaczęły się roszady personalne i zwarty kolektyw, który tworzył takie dzieła jak Follow the Leader czy Issues uległ rozpadowi. Od tamtego czasu Kornowi wiedzie się co najwyżej średnio. Podobna przypadłość trapiła przez jakiś czas inną gwiazdę tego gatunku – Limp Bizkit. I choć finalnie na pokład powrócił mistrz bujających riffów Wes Borland, to przez czas jego absencji grupa straciła swój impet i o zapełnianiu sal i koncertów w takim stopniu, jak to miało miejsce pod koniec lat ’90, można już jedynie pomarzyć.
A Deftones? Deftones przez ten cały czas cierpliwie robił swoje. Nie bez kozery wspominam o roszadach personalnych. A to dlatego, iż jeśli nie licząc nieszczęśliwego wypadku basisty Chi Chenga to grupa od początku działa w tym samym składzie. Składzie, który miał okazję na przestrzeni lat dotrzeć się i rozwinąć. Ta sama muzyczna chemia, która tworzyła Around the Fur czy White Pony dała nam teraz Koi No Yokan. Efekt? Wciąż słychać iskrę, która komponowała wspomniane wcześniej albumy, przy jednoczesnym doświadczeniu, które grupa zebrała na przestrzeni lat. Efekt? Mieszanka idealna. Jedyny problem z Deftones jest taki, iż dużo zależy od tego, co kto ma na myśli mówiąc metal. A to dlatego, że grupa ta nigdy nie była w 100% z tego gatunku. Ten dysonans jest wciąż słyszalny na nowym krążku, ale należy to traktować jako plus. Deftonesi po prostu nigdy nie mieli tendencji ani do prędkości Slayera, ani do zabójczych zagrywek Fear Factory, czy choćby walcująco – miażdżących riffów pokroju Lamb of God. Ich styl to transowa gitara Stephena Carpentera, hipnotyczny (choć niektórzy twierdzą, że flegmatyczny) wokal dobrze znanego Chino Moreno, charakterystyczna gra perkusisty Abe Cunninghama (jeden z nielicznych metalowych pałkerów, który odmawia gry na podwójnej stopie) i obecnego basisty, którym jest niejaki Sergio Vega.
Nowy krążek zaczyna się od klasycznego dla Deftones grania. Numer Swerve City to jak nic dobry początek koncertu, prosto z mostu i do przodu. Otwierający riff, który przewija się potem w refrenach, jak nic daje okazję Chino do krzyknięcia jump the fuck up. Kolejny – Romantic Dreams – to również dość charakterystyczne dla Deftones granie, wielbiciele wcześniejszych albumów z pewnością mogą być ukontentowani. Fani mocniejszego uderzenia muszą czekać dopiero na kolejny numer Leathers – to w nim Chino daje wokalnie czadu – oczywiście w swoim stylu, bo jak wiadomo ten wokalista nigdy nie miał tendencji ani do growlu ani tez do przerażającego screamo. Jeszcze groźniej robi się w Poltergeist, tak jakby z numeru na numer Deftonsi dawkowali ciężar dokładając po parę kilo, zaczyna się od rytmicznego klaskania by za chwilę Carpenter zaczął wkręcać się fanom w brzuch świdrująco – transowym riffem, który powtarza się potem w postaci zwrotek. Kolejny numer to właśnie coś, co daje argumenty w dłoń przeciwnikom Deftonesów i klasyfikowania ich w jakikolwiek podgatunek metalu, mowa o numerze Entombed. Kawałek ten spokojnie możnaby włożyć w dokonania takich zespołów, jak 30 seconds to Mars. Chino śpiewa tam również w stylu, za który wielu oskarża go o flegmatyczność czy monotoniczność. Oczywiście fani zapewne odeprą te argumenty specyficznym i niepowtarzalnym klimatem tego numeru. Rozejm między dwoma obozami powinien nastąpić w następnym kawałku Graphic Nature. Mamy w nim absolutnie 100% Deftones, dlatego ktoś nie zaznajomiony z ich graniem powinien zacząć album od tej pozycji, a jeśli ten numer mu podchodzi jest duża szansa, iż mówiąc kolokwialnie „łyknie” Deftones i dołączy do rzeczy ich fanów. Podobnie zresztą można powiedzieć o następnym Tempest. Nie może więc dziwić, że skoro te dwa numery reprezentują ich granie w 100%, to jeden z nich został wybrany na singiel.
Kolejne numery to nic innego, jak przekrój przez to, co już zostało powiedziane wyżej – Gauze to ponownie coś dla fanów naprawdę cięższego grania w wykonaniu panów z Sacramento. Rosemary choć zaczyna się niemrawo, to potem Carpenter wkręca ciężki i świdrujący riff, przy którym Chino w swoim stylu zapodaje tekst. W Goon Squad jest nieco podobnie, niemrawy początek, ale w chwilę potem panowie się rozkręcają i jest prawie pewne, że bujająca zagrywka wchodząca w 1:14 jak nic spowoduje na koncertach rytmiczne podskakiwanie fanów. Ostatni What Happened to You, podobnie jak Entombed, z pewnością po raz kolejny doleje oliwy do ognia w kwestii podziałów, do jakiego gatunku tak naprawdę należy ta grupa. Nie zmienia to jednak faktu, że w roku pańskim Anno Domini 2012 to Deftonesi po latach stoją na czele kapel reprezentujących tak zwany nu-metal. Starzy fani powinni być jak najbardziej zadowoleni z tego krążka, a i kilku nowych też z pewnością przybędzie po tym wydawnictwie. Kto jeszcze nie miał styczności z muzyką Deftones, z pewnością powinien zapoznać się z tym albumem – mocny punkt w pozycjach wydawniczych tego roku.
Płytę Deftones „Koi No Yokan” kupisz TUTAJ.