Fani chyba większości gatunków muzycznych zgodzą się ze stwierdzeniem, że lubimy płyty z przesłaniem. Wydaje się, że dobrze wpływa na jakość kompozycji fakt, że ich twórca osobiście, emocjonalnie zaangażował się w ich stworzenie. Pomaga to wykreować unikalny charakter nagrania, coś, co wyróżni tę muzykę na tle podobnych. Czy to pojedyncze kompozycje, czy całe albumy, muzyk wchodzący do studia z zamiarem przelania na dźwięk swojego emocjonalnego (niekoniecznie negatywnego) bagażu ma większe szanse stworzenia utworu, który wryje się głęboko w pamięć słuchacza. Nie dotyczy to jednak tylko czysto górnolotnych motywów. Czasami nie chodziło o to, aby uzewnętrznić się przed odbiorcami, zobrazować swoją wrażliwość w utworach i zachęcić do głębokich refleksji. Nic z tego nie dotyczyło Dave’a Mustaine’a, kiedy został wyrzucony z Metalliki i podjął decyzję o stworzeniu nowego zespołu. W ciągu jednego dnia stracił miejsce do życia, źródło dochodów i zespół, którego członkowie byli mu bliżsi niż jego własna rodzina. Choć wciąż miał szczere chęci po prostu udanej kariery muzycznej, to nie to spowodowało, że zostawiony sam sobie, bez pieniędzy ani przyjaciół, stworzył od podstaw zespół, który nagrał kilka klasycznych albumów w historii muzyki metalowej. Powód był dużo prostszy, bardziej prozaiczny – dokopać Metallice. „Kill ‘Em All”? Odpowiedź Mustaine’a nadeszła raptem 2 lata później – „Killing is my business… and business is good!”.
Cel przy nagrywaniu tej płyty był jasny – ma być jak „Kill ‘em All”, ale szybciej, agresywniej, z bardziej skomplikowanymi riffami. Do tego celu jednak Mustaine potrzebował składu, który stanie na wysokości zadania. Skopanie tyłka będącej już wtedy na fali Metallice było zdecydowanie ambitnym zadaniem, nic więc dziwnego, że do nagrywania Dave zaprosił swojego sąsiada, gościa, który usnął na przesłuchaniu oraz znajomego lokalnego dilera kokainy. Choć brzmi to jak przepis na widowiskową porażkę, to wybory były zdecydowanie przemyślane – Ellefson był sprawnym basistą nadążającym za riffami Dave’a, co już imponowało, a duet Poland/Samuelson wnosił do zespołu dodatkowe techniczne smaczki oraz sporą dawkę jazzowego szaleństwa przybranego w metalowe klimaty. Miało to niemały wpływ na ostateczny charakter krążka, bowiem w pościgu ze Metalliką Mustaine nie miał bynajmniej planów hamować w studiu któregokolwiek z członków tej szalonej drużyny. Droga do ukończenia debiutanckiego nagrania była jednak wyboista i ciągnęła się jeszcze daleko przed nimi. Skład już był, teraz pora na przepis, gdzie składniki są dwa – gniew i używki, oba w co najmniej nierozsądnych ilościach.
W wywiadach udzielanych przez wiele lat wczesnego życia Megadeth Mustaine starał się kreować jako muzyk, który poprzednich kolegów ma już za sobą, dla którego wcześniejsza działalność nie okazała się zaspokajająca. Dziś nawet on przyznaje, że była to maska, służąca podkreśleniu jakości muzyki wykonywanej przez Megadeth, ale również kryjąca jego żal do ludzi, których uważał za przyjaciół. Metallica była jednak zdecydowanie z przodu i Dave, chcąc nie chcąc, był świadom kolejno wydania „Kill ‘em All”, gdzie był wymieniony najwyżej jako współautor muzyki, oraz wywiadów, gdzie przedstawiano go jako muzyka, który grał tylko na etapie formowania się zespołu. Frustracja musiała znaleźć ujście – na szczęście dla gitarzysty znalazła je w tworzonej muzyce. Używki z kolei doprowadziły również kilkakrotnie do sytuacji, w której dokończenie nagrań debiutu stało pod znakiem zapytania, niemniej jednak one też odcisnęły swoje piętno na „Killing is my Business”. Jak wspomina David Ellefson w swojej biografii, na pierwszej płycie Megadeth każdy utwór zmienia parę razy tempo, są nagłe przyspieszenia i wyhamowania, na podstawie czego łatwo ustalić, czy ten fragment był napisany kiedy zespół jechał na heroinie, czy kiedy była to tura kokainy.
Na dłuższą metę zgubne podejście przy nagrywaniu debiutu zaowocowało unikatową płytą w dyskografii Megadeth. Żałobne intro przerwane wejściem wściekłego riffu przekazuje jasną wiadomość – nie, Metallica to nie było moje ostatnie słowo. Już ta pierwsza kompozycja zwiastuje unikalny styl nowego zespołu Dave’a. Scott Ian stwierdził kiedyś, że Megadeth brzmiało jak grupa jazzmanów, którzy postanowili grać wściekły heavy metal. Nieoceniony jest tu wkład ówczesnego perkusisty grupy, Gara Samuelsona. Jego regularne wycieczki po perkusji przykuwają uwagę słuchacza, zdawać by się mogło, że lada chwila wypadnie z rytmu, jednak zamiast tego Gar spokojnie wchodzi z powrotem w tempo zespołu. Nie dziwi fakt, że pomimo nagrania zaledwie dwóch płyt w dorobku Megadeth jest on wciąż pamiętany przez fanów i wymieniany jako jeden z najlepszych muzyków, którzy przewinęli się przez skład zespołu.
Jakością samą dla siebie jest duet Mustaine/Poland. Nie jest to tak idealna, uzupełniająca się para, jak późniejsza z Martym Friedmanem, jednak co najmniej równie charyzmatyczna. Debiut Megadeth to popis jej możliwości. Żadna z późniejszych płyt w dyskografii nie przypomina „Killing is my Business”. Praca gitar już w sekcji rytmicznej budzi wrażenie. To, co tutaj służy za główną melodię w utworze, w innych zespołach prezentowałoby możliwości techniczne gitarzysty prowadzącego w solówce. Nie sama technika wyróżnia tę płytę na tle pozostałych, czego najlepszą prezentacją jest ‘Looking Down The Cross’. Ciężko o bardziej dobitny dowód na jazzowe inspiracje w grupie. Poza niekonwencjonalną strukturą utworu zwraca uwagę dobór akordów, na których zbudowane są riffy. Swoista fuzja stylów dwóch gitarzystów powoduje, że utwór o tak specyficznym klimacie nie rozbija atmosfery całej płyty, wręcz przeciwnie, stanowi zupełnie naturalne jej wzbogacenie.
Sam Dave po latach zdążył niejednokrotnie wskazać usterki tej płyty. Okładka, choć klimatu nie można jej odmówić, nie pokrywała się z przedstawioną wytwórni wizją Mustaine’a, samo jej wykonanie ma w sobie trochę kiczu. Dodatkowe uwagi kierowane są w stronę samego brzmienia nagrania – pozostawia ono trochę do życzenia. Nie mogło być inaczej, kiedy muzycy konsekwentnie wykorzystywali pieniądze przeznaczone na nagranie do zakupu używek. Pozwalając sobie jednak na osobistą opinię – naprawdę nie jest ono takie złe. Wersja zremasterowana oferuje istotne poprawki, instrumenty są bardziej klarowne, dół pasma nieco podbity, wokal bardziej wyeksponowany… ale nie jestem pewien, czy akurat przy tej płycie faktycznie o to chodziło. „Killing is my Bussiness… and Business is Good” narodziło się z frustracji i gniewu, muzyka miała szokować intensywnością i agresywnością. W tym przypadku równie intensywna, nieelegancka produkcja dodaje spójności temu nagraniu. Są reedycje płyt Megadeth, które bym z czystym sumieniem polecił. W przypadku debiutu najlepiej usłyszeć jak brzmiało to naprawdę.