Już jutro, 21 lutego 2020 roku, premiera dwunastej studyjnej płyty Ozzy’ego Osbourne’a – „Ordinary Man”. Ozzy to nie tylko zabawna głowa rodziny z serialu The Osbournes, ale przede wszystkim jeden z najlepszych wokalistów w historii rocka i metalu, który dostarczył światu tony niezapomnianej muzyki. Przeczytajcie jak zmieniała się twórczość Księcia Ciemności przez dekady – być może odkryjecie ją na nowo lub zwrócicie uwagę na coś, co wcześniej przeoczyliście lub wydało się mało interesujące. W końcu jego kariera solowa trwa już 40 lat – jest w czym wybierać!
Po rozstaniu z Black Sabbath w kwietniu 1979 roku Ozzy zaszył się w hotelu. Pił, brał narkotyki oraz żywił się głównie pizzą rzadko opuszczając pokój. Sytuację obrazuje klip do utworu ‘Under the Graveyard’ z nowej płyty „Ordinary Man”. Pomocną dłoń do będącego na dnie wokalisty wyciągnął właściciel firmy płytowej Jet Records, Don Arden, oraz jego córka Sharon. Sharon na początku była przerażona perspektywą zajmowania się nieobliczalnym Ozzy’m, którego pamiętała z czasów Black Sabbath, gdy ten wszedł do biura ojca w piżamie i z kranem zawieszonym na szyi. Okazało się jednak, że zawiązała się między nimi wyjątkowa więź. Szybko doszło do rozwodu Ozzy’ego z dotychczasową żoną Thelmą i poślubieniem Sharon na Hawajach w 1982 roku. Zanim to jednak nastąpiło, pojawiły się przymiarki do reaktywowania kariery Osbourne’a – z zespołem Blizzard of Ozz.
Era Randy’ego Rhoadsa (1979-1982)
Do pierwszego składu kapeli Ozzy’ego weszli perkusista Uriah Heep Lee Kerslake, basista Rainbow Bob Daisley oraz młody, 23-letni gitarzysta Quiet Riot Randy Rhoads. Co było dalej? Tutaj każdy ma swoją wersję wydarzeń. Daisley i Kerslake do tej pory twierdzą, że to oni wraz z Randy’m stworzyli całą muzykę na debiutancki album, natomiast teksty w większości napisał sam Daisley. Muzycy mają żal przede wszystkim do Sharon, że umniejszyła ich rolę w powstawaniu klasycznej płyty i do tej pory nie otrzymali zaległych tantiem. Spór został zaogniony do tego stopnia, że w 2002 roku zostały wydane remastery dwóch pierwszych albumów, gdzie ścieżki Kerslake’a i Daisley’a zastąpiono partiami ówczesnej sekcji rytmicznej Ozzy’ego – Roberta Trujillo i Mike’a Bordina.
Wracając do ery Blizzard of Ozz – po nagraniu albumu w Walii i wydaniu go we wrześniu 1980 roku, zespół wyruszył w trasę po małych angielskich halach. Muzyka na debiucie wciąż była hardrockowa, jednak nie tak ciężka jak Sabbath i momentami bezwstydnie przebojowa (‘Crazy Train’). To z niej pochodzą takie klasyki jak ‘I Don’t Know’, ‘Mr. Crowley’, ‘Goodbye to Romance’ czy ‘Suicide Solution’. Większość z nich wciąż jest stałym punktem koncertów Ozzy’ego. Randy Rhoads jako jeden z pierwszych zapoczątkował erę gitarowych shredderów oraz zaczął łączyć metal i muzykę klasyczną. Inspirowały się nim całe następne pokolenia i choć nagrał z Ozzy’m tylko dwa albumy, jest uznawany za jednego z największych gitarzystów w historii.
Po udanej trasie koncertowej muzycy od razu wzięli się do pracy nad kolejnym albumem, który poszerzał dotychczasowe horyzonty. Na „Diary of a Madman” jest ciężej, mroczniej, bardziej psychodelicznie. Produkcja płyty jest o wiele lepsza i muzyka nie zestarzała się tak bardzo jak debiut. Śmielej pojawiają się gitary akustyczne, jak w ‘You Can’t Kill Rock and Roll’, ‘Tonight’ czy epickim ‘Diary of a Madman’, który od strony muzycznej może uchodzić za najważniejszy utwór Ozzy’ego i jego muzyków. Po nagraniach w lutym i marcu w Anglii zespół miał ruszyć do Stanów, jednak w trasę zamiast Kerslake’a i Daisley’a pojechali już Tommy Aldridge i Rudy Sarzo. Według niektórych źródeł również Randy czuł się w zespole ograniczany i nieszczęśliwy – nie chciał już być gwiazdą rocka, lecz chciał poświęcić się zgłębianiu tajników gitary klasycznej. Nie poznamy już prawdy ani jego zdania na ten temat, bo 18 marca 1982 roku muzyk zginął w katastrofie lotniczej.
Era Jake’a E. Lee (1982-1987)
Ozzy nie miał czasu na żałobę, bo terminy goniły i pomimo że nigdy nie pogodził się ze śmiercią przyjaciela, stanął na scenie już dwa tygodnie później. Nowym gitarzystą został Bernie Torme, który jednak po paru koncertach został zastąpiony przez Brada Gillisa. Ten też nie zagrzał długo miejsca u boku Ozza – słychać go tylko na albumie koncertowym „Speak of the Devil”, który miał być komercyjnym chwytem – na jego zawartość złożyły się utwory Black Sabbath wykonane podczas paru specjalnych występów. Kolejnym stałym współpracownikiem Osbourne’a został dopiero Jake E. Lee. Po zakończeniu zobowiązań koncertowych gitarzysta wziął się za pisanie nowej muzyki z Bobem Daisley’em, który postanowił nie unosić się honorem i powrócił do współpracy z Ozzy’m.
Muzycy udźwignęli presję i powstała płyta „Bark at the Moon”, która znów osiągnęła sukces i pozostała jednym z klasyków w dyskografii wokalisty. Choć słyszalne jest na niej piętno lat 80-tych (klawisze – na szczęście wprowadzane dość nieśmiało), album po latach broni się bardzo dobrymi kompozycjami i równym poziomem. Oczywiście sztandarowym kawałkiem jest tytułowy ‘Bark at the Moon’ zawierający wszystko, co kochali fani ery Ozzy’ego z Randy’m – szybkie riffy na skomplikowanych akordach i jeszcze szybsze solówki. Kolejnym dobrym przykładem jest otwierający drugą stronę 'Centre of Eternity’. Na płycie pojawiła się też jedna z lepszych ballad Ozza – 'So Tired’, do której powstał nota bene kiczowaty teledysk.
„The Ultimate Sin” to druga i, tak jak w przypadku Randy’ego, ostatnia płyta z ówczesnym gitarzystą. Nie jest to zły album, moim zdaniem trzyma poziom „Bark at the Moon”, chociaż sam Ozzy go nienawidzi. Był wtedy w nieciekawym okresie życia, gdy używki znów zaczynały brać nad nim górę. Płyta ta, jako jedyna ze studyjnych albumów nie została wydana jako reedycja w 2002 roku. Pozostało więc brzydkie wydanie z 1995 r. z pomniejszoną okładką albo pierwsze z 1986 r., już dość trudno dostępne.
„The Ultimate Sin” to płyta bardziej surowa, szczególnie w produkcji. Brzmi dość sucho i może dlatego przyzwyczajony do późniejszych studyjnych sztuczek Ozzy za nią nie przepada. Są tu przede wszystkim dwa kolejne szlagiery, czyli 'Shot in the Dark’ oraz 'The Ultimate Sin’ znów „upiększony” tandetnym teledyskiem. Za prawie cały materiał znów współodpowiedzialny był niestrudzony cichy bohater Bob Daisley. Z innych kawałków można wyróżnić poruszający w kontrowersyjny sposób temat zimnej wojny 'Thank God for the Bomb’ („Jeśli to jedyna rzecz utrzymująca pokój, dzieki Bogu za bombę”) oraz okraszony ciekawym intrem 'Killer of Giants’. Po kolejnym brzydkim rozstaniu spowodowanym pretensjami do tantiem, Jake’a E. Lee zastąpił kolejny geniusz gitary – niespełna 20-letni Zakk Wylde.
Era Zakka Wylde’a (1987 – obecnie)
Wylde, który wcześniej grał w okręgowych kapelach i pracował na stacji benzynowej został rzucony na głęboką wodę, ale od razu odnalazł się w roli gwiazdy. Został jednym z najbliższych współpracowników i przy okazji przyjaciół Ozzy’ego na długie lata. Jego pierwszą próbą były nagrania do albumu „No Rest for the Wicked”. Jest to dość dziwna płyta, inna od pozostałych, bo wyprodukowana przez Roya Thomasa Bakera, czyli producenta Queen. Baker znany jest z tego, że próbuje przemycić coś ze swoich „znaków firmowych” do muzyki każdego artysty, którego produkuje. Pojawiają się więc rozbudowane chórki (’Devil’s Daughter’, 'Breakin’ All the Rules’) i tym najbardziej „No Rest for the Wicked” wyróżnia się na tle innych krążków Ozzy’ego. Jest to płyta dobra, równa, choć nie przyniosła wielkich hitów, no może oprócz 'Miracle Man’. Trzeba się do niej przekonać, ale warto poświęcić jej więcej uwagi.
Początek lat 90-tych okazał się jednym z największych sukcesów komercyjnych w karierze Osbourne’a, a wszystko za sprawą płyty „No More Tears”. W tworzeniu materiału brali udział nie tylko Zakk i (po raz ostatni) Bob Daisley, ale także Lemmy Kilmister. Lemmy, który pomieszkiwał wtedy u Ozzy’ego napisał teksty do ważniejszych utworów z albumu – 'Mama, I’m Coming Home’, 'I Don’t Want to Change the World’, 'Desire’ oraz 'Hellraiser’ (ten ostatni nagrany później też przez Motorhead na „March or Die”). Flagowym kawałkiem z płyty jest oczywiście 'No More Tears’ z charakterystyczną linią basu i wreszcie porządnym teledyskiem. Płyta jest długa, bo trwa prawie godzinę, lecz jest to jedno z najważniejszych osiągnieć Ozzy’ego, a według wielu najważniejsze po erze Randy’ego Rhoadsa.
Po nagraniu albumu Ozzy wyruszył w pożegnalną trasę No More Tours, a następnie otrzymał szokującą diagnozę, że jest śmiertelnie chory na stwardnienie rozsiane. Na szczęście okazało się to nieprawdą i w 1995 roku powrócił płytą „Ozzmosis”. Płyta rodziła się w bólach podczas wielu sesji, co niestety słychać. Nie jest to album spójny pomimo paru genialnych momentów – szczególnie singlowych 'Perry Mason’, 'See You on the Other Side’ i 'I Just Want You’, a także kolejnej pięknej ballady 'Old L.A. Tonight’. Oprócz tego muzyka zawarta na płycie dość męczy i pojawiają się tu pierwsze oznaki „przeprodukowania”, którym Ozzy tak bardzo zraził do siebie wielu fanów w kolejnych latach.
Jeżeli komuś nie podobał się kierunek, w którym podąża Osbourne, płyta „Down to Earth” pewnie go nie przekonała. Według mnie jest to bardzo ciekawy i równy album. Z jednej strony łączy ówczesną modę, czyli bardziej „mechaniczny”, industrialny metal z dobrym, klasycznym hard rockiem. Choć po paru latach do składu powrócił Zakk (rolę gitarzysty na koncertach przez ten czas pełnił Joe Holmes), „jedynie” zagrał on na płycie. Piosenki Ozzy napisał z głównie z producentami Timem Palmerem i Marti Fredriksenem. Najważniejszymi punktami są poruszający 'Gets Me Through’ oraz kolejna fortepianowy, beatlesowski kawałek, do których Osbourne ma niesamowite ucho – 'Dreamer’. Te dwa największe przeboje z płyty były katowane przez stacje telewizyjne w 2001 roku, gdy te jeszcze grały muzykę. Oprócz nich warto wyróżnić 'Facing Hell’, 'That I Never Had’ czy 'Black Illusion’. Ukrytą perełką jest zdecydowanie 'Running Out of Time’ – ten akustyczny, sentymentalny utwór nigdy nie zyskał należnej mu uwagi. Premiera krążka zbiegła się z reality show The Osbournes, co wywindowało Ozzy’ego również do roli celebryty.
Na kolejny album trzeba było zaczekać dość długo – „Black Rain” pojawił się dopiero w 2007 roku. Był to kolejny krok w stronę industrialu i heavy metalu, za co odpowiedzialny był powracający do komponowania z Ozzem Zakk Wylde. Płyta uzyskała mieszane recenzje, a sam Ozzy narzekał na to, że gitarzysta odcisnął na niej zbyt duże piętno i brzmi trochę jak dzieło jego zespołu – Black Label Society. Tutaj znów krytycy mówią jedno, a serce fana podpowiada drugie – jest to doskonała płyta z jednymi z najlepszych kompozycji przynajmniej od połowy lat 90-tych! 'Not Going Away’ i 'I Don’t Wanna Stop’ kontynuują patent 'Gets Me Through’ – zmęczony życiem i doświadczeniami Ozzy oznajmia, że nie zamierza jeszcze się z nami żegnać i choć jest tylko człowiekiem, żadna siła go nie zatrzyma, by grać i tworzyć dla swojej publiczności. Czy właśnie nie za takie wyznania go kochamy? 'Lay Your World on Me’ i 'Here for You’ to znów jedne z najlepszych ballad Ozza, a zamykający album 'Trap Door’ wbija w ziemię. Zdecydowanie jest to kolejna płyta, do której należy podejść bez uprzedzeń i poświęcić jej więcej uwagi.
Era Gusa G. (2009 – 2012) oraz dzieje najnowsze
Krótki i zaskakujący epizod zaliczył u boku Ozzy’ego kolejny gitarzysta – Grek Gus G. z powermetalowego zespołu Firewind. Ozzy niezbyt zadowolony z kierunku, w jakim idzie jego muzyka nagrał z nim płytę „Scream”, która jednak nie była zbyt wielką odskocznią stylistyczną od utartej przez lata ścieżki. Znów jest ciężko (’Let It Die’, 'Soul Sucker’, 'Latimer’s Mercy’), momentami lirycznie (’Time’, 'I Love You All’) i znów pojawia się piękna ballada 'Life Won’t Wait’, a także konkretny hardrockowy przebój w postaci 'Let Me Hear You Scream’. Centralnym punktem albumu można uhonorować 'Diggin’ Me Down’, który nawiązuje do najlepszych tradycji nagranego prawie 30 lat wcześniej 'Diary of a Madman’. Złowieszcza akustyczna gitara jest wprowadzeniem do posępnych ciężkich riffów. Do tego apokaliptyczny tekst i mamy receptę na jedną z najlepszych kompozycji Osbourne’a.
Gus G., który był połączeniem właściwie wszystkich trzech gitarzystów Ozzy’ego – posiadał wirtuozerię i szybkość Randy’ego i Jake’a, a jednocześnie potrafił zagrać ciężko jak Zakk – pojawił się u boku swojego szefa na koncercie w Polsce w 2011 roku. Był dobrym rzemieślnikiem, ale chyba nie do końca spełniał kryteria charyzmy i wsparcia, którego na scenie potrzebuje Ozzy. W 2012 roku Gusa zastąpił znów Zakk.
Wylde występuje z Ozzym do tej pory (chociażby pożegnalny koncert w Krakowie w 2018 r.) i przez dekady wspólnej pracy stał się w oczach wielu fanów symbolem nierozerwalnie kojarzącym się z Księciem Ciemności. Okazało się jednak, że na nowej płycie „Ordinary Man” znów nie zagrał, choć będzie wspierał Osbourne’a podczas ewentualnej trasy koncertowej, która ze względu na jego stan zdrowia jest wciąż przekładana. Czy na najnowszym albumie wyczuwalny jest jego brak i w którą stronę tym razem udał się ze swoją twórczością Ozzy…?
Recenzję dwunastego studyjnego albumu Ozzy’ego Osbourne’a, „Ordinary Man”, przeczytacie już jutro!