Zacieralia obchodziły w tym roku swoje dziesięciolecie, ale ja odwiedziłam festiwal po raz pierwszy. Już dzisiaj wiem, że na pewno nie ostatni. Wielokrotnie słyszałam, jakie kosmiczne rzeczy się tam odjaniepawlają, ale żadna opowieść nie oddała w stu procentach klimatu wykręconej, zacieraliowej rzeczywistości. Poziom zrycia bani po dwóch dniach w otoczeniu wszystkich obecnych, zarówno wśród widowni jak i na scenie, wariatów sięgnęła zenitu. Chociaż czujnik żenady momentami zaczął u mnie niebezpiecznie pikać, to wiecie co? Czułam się tam jak u siebie, a na policzkach nadal mam zakwasy od zacieszania ryja.
Za wszystkie zdjęcia wykorzystane w relacji serdecznie dziękuję Maciejowi Białemu, a Was zachęcam do śledzenia świata widzianego jego aparatem.
13.01.2017
Dzień pierwszy Zacieraliów był dla mnie powodem, dla którego w ogóle pojawiłam się na imprezie. Wówczas na festiwalowej scenie wystąpiła grupa Pytong (znana pod wcześniejszą nazwą – Krwiokał), czyli zwykle skład reprezentacyjny grupy pyta.pl. Jednak tego dnia do Jaoka – frontmana kapeli i Sajko – gitarzysty, dołączyła sekcja rytmiczna grupy Nocny Kochanek – Artur oraz Synek. Rozpatrywanie tego, jak i większości festiwalowych występów, w kategoriach jakiejkolwiek poprawności, zarówno muzycznej, jak i obyczajowej czy politycznej ma tyle sensu, co dyskusje z feministkami. Ale najpiękniejsze w Zacieraliach jest właśnie to, że żadna przyjęta zasada i norma nie mają tu racji bytu. Grupa rozpoczęła występ od wyczekiwanych przeze mnie „Chomików”, który to utwór w mojej nieśmiałej interpretacji w abstrakcyjny sposób wyśmiewa bezcelowe protesty i popularne ostatnio węszenie w każdym temacie spisków i rychłej apokalipsy. Publiczność miała okazję pobujać się także przy pytongowej wersji „Let It Be” w postaci klimatycznego „No i chuj”, wzruszyć miłosnym utworem „Wymasuj mi drąg” zagranym pod melodię Roxette „It Must Have Been Love” czy doorsową „Fają”, poskakać w takt „Geja czarodzieja” i uzupełnić niedobór rock and rolla oraz dźwięków terkotki w utworze „Miejscy Drwale”. Bardzo liczyłam na bis w postaci „Andrzeja”, jednak Sekcja Muzyczna Kołłątajowskiej Kuźni Prawdziwych Mężczyzn niestrudzenie strzegła porządku w rozkładzie line-upu i Pytong musiał opuścić scenę po jakże krótkich 40 minutach.
Publiczność rozgrzana Pytongiem (nadal jesteśmy na Zacieraliach, a nie zlocie fanów BDSM), coraz liczniej zbierająca się pod sceną miała okazję obejrzeć jeszcze między innymi przedziwny duet LXMP. Grana przez chłopaków muza to połączenie brzmienia perkusji z dźwiękami rodem z Pegazusa. Bardzo specyficzna, psychodeliczna rzecz, która nawet miałaby szansę obronić się w moich uszach, ale pewnie przy okazji bardziej kameralnej imprezy. Gdy scenę ogarnął Benefis Romana Malika rozpoczęła się konkretna biesiada, która podobnie jak koncert Janusza Zdunka przewidywała licznych gości. Z ich zestawu najwięcej emocji wzbudziło oczywiście pojawienie się Kazika, lecz mimo wszystko najcieplejsze przyjęcie dnia pierwszego Zacieraliów otrzymali gospodarze imprezy – formacja Zacier. Piątek trzynastego okazał się na tyle popularną datą w branży muzycznej, że poza Nocnym Kochankiem czy nowym projektem Nergala, także grupa dowodzona przez Mirosława Jędrasa postanowiła ustalić datę premiery płyty na ten właśnie dzień. „Podróże w czasie, czyli park, rower i wiewiórki” zostały przywitane przez widownię z dużym entuzjazmem, a ja nadal pozostaję pod wrażeniem kompozycji „Pęknięta umywalka na stosie choinek”, która do końca wieczoru chodziła mi po głowie.
14.01.2017
Kiedy drugiego dnia festiwalu na scenę wszedł (a w zasadzie dumnie wkroczył) Cyrk Deriglasoff zrozumiałam zmianę nazwy z Festiwalu Twórczości Żenującej na Festiwal Twórczości Nieograniczonej. Muzyka Olafa w żadnej postaci, w tej również nie leżała obok żenady nawet przez ułamek sekundy. Jest to jeden z lepszych muzyków, ale też tekściarzy w tym kraju, co udowadnia każdym swoim kolejnym projektem. Cyrk Deriglasoff wymienił tradycyjne gitary na banjo i zainwestował w bogate spectrum instrumentów dętych, bęben i akordeon. Dzięki tym rozwiązaniom grupa brzmi wesoło, melodyjnie, a zarazem dość przerażająco. Przerażająco być może tylko dla mnie ze względu na zaawansowaną koulrofobię i w konsekwencji awersję do melodii nawiązujących motywami do tych słyszanych w cyrku. Projekt z którym przyjechał na Zacieralia Olaf, zgodnie z tym, co sugeruje jego nazwa operuje tą bazą dźwięków dość szczodrze. Mimo to na czas koncertu zostałam całkowicie uzdrowiona ze swoich fobii i podpisuję się pod opinią, że był to zdecydowanie numer jeden wśród występów na całych jubileuszowych Zacieraliach. No i absolutna wisienka na torcie… perkusista ogarniający nogami bębny, a rękoma banjo – zawsze będzie wzbudzał szacun, szczególnie u ludzi upośledzonych muzycznie – w tej roli ja.
Na długo w pamięci uczestników festiwalu ma szanse zostać także występ zespołu Lej Mi Pół znanego jako Lej Mi w Chuj, a przez uroczych prowadzących – przebraną za plemniki grupę Łyżka Czyli Chilli – zapowiedzianych jako TSA. Ich wesołe kompozycje takie jak „Prętem po jajach”, „Weganka” czy „Pedofil” być może nie nadają się do odśpiewania u cioci na imieninach, za to w 101% wpisują w klimat Zacieraliów. Największe zainteresowanie szczególnie męskiej publiczności wywołał występ Jana Niezbendnego. Nie stało się tak bynajmniej ze względu na kiczowate, barowe disco, które wykonuje grupa ani nawet na zapędy homoseksualne wśród widowni. Wręcz przeciwnie. Na scenie pojawiła się wówczas złotowłosa, skąpo ubrana niewiasta, która przy każdym wymachu odwłokiem lub innymi dobrodziejstwami, jakie otrzymała od matki natury sprawiała, że faceci z pierwszych rzędów mówiąc brzydko lecz adekwatnie do miejsca i sytuacji – ochujeli. Po tych ekscesach publiczność po raz drugi w ramach festiwalu mogła pobawić się przy muzyce swoich ulubieńców i gospodarzy. Grupa Zacier rozpoczęła występ „Niezrównoważonym”, nieco później zaserwowała anglojęzyczny „PIN”, aby zgrabnie przejść do, chyba największego hitu w swoim repertuarze – „Kebabu w cienkim cieście”, po którym na scenie doszło do najprawdziwszych oświadczyn. A że zostały z radością przyjęte, można było z czystym sumieniem pogibać się przy „Pieśni o rzodkiewkach” czy „Podpaskach”. Najbardziej wyczekiwanym momentem koncertu był dla mnie utwór o słuchającym hip-hopu „Niedźwiedziu Januszu”, który przywodzi mi na myśl tragicznie zmarłego przy starciu z kotem moim ulubionym niegdyś pluszaku o tym samym imieniu. Świeć Panie nad Jego duszą.
Przyznam, że na Zacieralia pojechałam pozbawiona oczekiwań. Miałam jedynie nadzieję, że nie zgubię gdzieś kuli pełniącej póki co rolę mojej trzeciej nogi lub nie złamię sobie kolejnej kończyny. Line-up imprezy znałam głównie z pojedynczych utworów kapel lub nazwisk osób w nich grających, a w kwestii polskiej sceny debilcore – przyznaję szczerze – jestem laikiem. Dzisiaj, po tym jak emocje po imprezie opadły ogłaszam, że Zacieralia to piękne miejsce, pełne życzliwych, zdystansowanych do siebie i do świata, konkretnie rąbniętych ludzi. Kłopoty z dźwiękiem, nienastrojone instrumenty, umiarkowany talent niektórych muzyków czy ogólny chaos imprezy to sprawy drugo, a może nawet trzeciorzędne. Kogo to obchodzi, kiedy stoisz z bananem na ryju i po prostu dobrze się bawisz, a wszystkie problemy realnego świata są od Ciebie dalej niż kiedykolwiek.