Od dłuższego czasu szumnie zapowiadane były koncerty z serii Battle of the Bays! Nic dziwnego – jak często na jednej scenie tego samego dnia gościmy takie kapele jak Obituary, czy Exodus? Weterani metalowej sceny zagrali dwukrotnie – 11 listopada w Warszawie oraz dzień później w Katowicach. Dziś jednak przypomnimy ten pierwszy występ – występ, którego echa zapewne do dzisiaj są słyszane w Progresji!
Zgodnie z rozpiską, na pierwszy ogień poszło australijskie King Parrot, których ciężko jest jednoznacznie sklasyfikować. Ich muzyka jest swoistym połączeniem thrash metalu oraz grindcore’u, a to wszystko okraszone tradycyjnym hardcore’owym drivem. Niezły początek prawda? Wydawałoby się, że w tej stylistyce niewiele można wymyślić, a jednak udało się to osiągnąć kapeli, która istnieje zaledwie kilka lat. Formacja już na samym początku zaatakowała soczystymi, szarpanymi, a jednocześnie prymitywnymi riffami, które w połączeniu z jadowitym wokalem Matta Younga robiły ogromne wrażenie. Frontman od początku do końca pozostawał w centrum zainteresowania, nie pozwalał, by słuchacze odwrócili od niego uwagę, chociażby dzięki wielokrotnemu pokazywaniu swojego dupska. Dla fanów grindcore’u takie zachowanie nie jest niczym szokującym, wiele obecnych osób miało jednak z Królem Papug do czynienia po raz pierwszy, nie kryli więc swojej konsternacji (odwrócenie się w kierunku przeciwnym do sceny raczej nie było wyrazem aprobaty). Podsumowując mimo wszystko lepszego rozgrzewacza nie można było sobie wyobrazić, kapela sprawdziła się w 100%. Już na pierwszy rzut oka (a raczej ucha) było widać, że wszystko co robią jest szczere, a jednocześnie sprawia im ogromną frajdę. To w muzyce najważniejsze!
Kolejnym daniem tego wieczoru był występ Prong, który stanowił chwilę wytchnienia po 30-minutach rozpierduchy, zaserwowanej przez szalonych poprzedników. Amerykanie nie są częstym gościem w naszym kraju, dlatego każda okazja, by ich zobaczyć jest dobra. To niesamowite, że trzech kolesi po prostu wychodzi na scenę i bez żadnego zbędnego gadania atakuje bębenki słuchowe z taką żywiołowością i ciężarem, jakiego nie powstydziłaby się niejedna kapela deathmetalowa. Muzycy zaczęli jednak trochę niemrawo. W dużej mierze wpłynęły na to problemy techniczne, bowiem przez pierwsze kilka kawałków brzmienie było mało selektywne, a wokal słabo słyszalny, co osłabiło impet. Na szczęście technicy odrobili lekcje i po kilku minutach wszystko kopało jak powinno. A zapewniam, że miało co kopać – „mechaniczne” kawałki Prong są wprost stworzone do koncertowania! Grupa zaprezentowała przekrojowy set, który zadowoli chyba najbardziej wymagających fanów grupy. Obok takich klasyków jak 'Lost and Found’, 'Snap Your Fingers, Snap Your Neck’, poleciały utwory z najnowszego tegorocznego albumu „X-No Absolutes”. Wszystko tworzyło spójną całość i było pasjonującą wycieczką po dyskografii muzyków!
Prawdziwy szał rozpoczął się jednak dopiero wraz z wejściem Exodus! Amerykańska kapela jak zwykle nie zawiodła, a na jakość show nie wpłynęła nawet nieobecność (pochłoniętego niekończącymi się trasami ze Slayerem) Gary’ego Holta, którego tego dnia godnie zastąpił Kragen Lum z Heathen. Co tutaj dużo mówić – było ostro i tłocznie (wiele osób przyszło tylko na Exodus), fani od samego początku oszaleli rzucając się ochoczo do headbangingu. Muzycy dawali z siebie wszystko, pomimo 50-tki na karku nie oszczędzali się, występ był pełen energii, a towarzyszącej im ekspresji pozazdrościłby niejeden nastolatek! Setlista składała się z 11 kawałków, głównie tych starszych. Zagrano kilka szlagierów z „Bonded By Blood” oraz po jednym z „Pleasures of the Flesh” (’Deranged’) i „Fabulous Disaster” (’Toxic Waltz’ – utwór na który fani czekali najbardziej, jego tytuł był skandowany od samego początku). Ogromną niespodzianką było rozpoczęcie show od kawałka 'The Ballad Of Leonard and Charles’, który pochodzi z materiału nagranego jeszcze z udziałem Roba Dukesa (poprzedniego wokalisty). Zetro wypadł w nim fenomenalnie i mniej wtajemniczeni z pewnością nie stwierdziliby, że ta kompozycje oryginalnie śpiewana jest przez kogoś innego.
Sam Steve tego dnia przeżywał swoją drugą młodość – jego wokal był znacznie bardziej jadowity i agresywny, niż na płytach, a rola frontmana nie ograniczała się tylko do zapowiadania kolejnych numerów. Muzyk nieustannie poruszał się po scenie, a linijki tekstu, które wyśpiewywał fanom patrząc prosto w oczy brzmiały naprawdę groźnie! Koncert wieńczyło kultowe 'Strike of the Beast’, któremu tradycyjnie towarzyszyła ogromna ściana śmierci. Grupa w najlepszy możliwy sposób wykorzystała poświęconą im godzinę, pomiędzy muzykami było czuć prawdziwą chemię, a z ich ust nie schodził uśmiech. Ciekawa zresztą była różnorodność publiczności na gigu – od doświadczonych koncertowo maniaków, po uczniów gimnazjum – wszyscy bawili się równie świetnie!
02. Blood In, Blood Out
03. And Then There Were None
04. Deranged
05. Body Harvest
06. Piranha
07. Blacklist
08. War Is My Sheperd
09. Bonded By Blood
10. The Toxic Waltz
11. Strike of the Beast
Najlepsze miało jednak dopiero nadejść – głównym punktem programu było oczywiście Obituary, które swoimi mulistymi riffami miażdży słuchaczy od połowy lat 80-tych. Grupa, podobnie jak Exodus, skupiła się na starszych wydawnictwach, szkielet występu stanowiły bowiem utwory ze „Slowly We Rot” oraz „Cause of Death” (z naciskiem na ten pierwszy – zagrali z niego aż 8 kawałków). Na żywo materiał robi ogromne wrażenie, ma on typowo koncertowy charakter i dopiero wtedy jest wykorzystywany jego pełny potencjał.
Wokalista John Tardy jak za najlepszych lat biegał z mikrofonem, trzepiąc na wszystkie strony swoimi długimi włosami. Muzyk podobnie jak wspomniany wcześniej Zetro jest prawdziwą sceniczną bestią, jego charakterystyczne gardłowe ryki są nie do podrobienia! Wiele osób zarzucało, że frontman miał słaby kontakt z publicznością…Owszem, ale czy w tym wypadku jest to rzeczywiście wada? Grupa wiele lat temu wypracowała sobie własny image, którego konsekwentnie się trzyma, a jednym z charakterystycznych elementów jest właśnie to, że Tardy podchodzi do swoich zwrotek, jak bokser do kolejnej rundy. Jeszcze większym wyzwaniem jest w końcu porwanie publiczności samą muzyką, a Obituary się to udało w 100%. Co prawda podczas koncertu nie było takiego tłoku jak na Exodusie, jednak klasycznego pogo także nie brakowało. Ciężko być obojętnym dla muzyki, która ma w sobie tyle groove! Bardzo efektownie brzmiał bas Terry’ego Butlera, był mięsisty i dobrze wyeksponowany. Wraz z perkusistą, niezawodnym Donaldem Tardym stanowił świetną podstawę dla gruzowych riffów granych z pełną pasją i zaangażowaniem przez Trevora Peresa i Kenny’ego Andrewsa.
Po fantastycznym transowym wykonaniu 'Don’t Care’ muzycy zniknęli i zapanowała ciemność. Każdy kto choć trochę zna Obituary, wiedział, że to nie może być koniec! Zespół ku uciesze publiki powrócił i na sam koniec zaprezentował prawdziwe wisienki na torcie. Poleciały kolejno covery Szwedów z Celtic Frost (’Dethroned Emperor/Circle of The Tyrans’) oraz najbardziej oczekiwany przez fanów utwór, 'Slowly We Rot’. Ten drugi został zagrany nieco wolniej niż w oryginale, co potęgowało wrażenie. Występ z pewnością usatysfakcjonował osoby, które narzekały na krótki set, podczas ich zeszłorocznego gigu m.in. z Carcass.
02. Words of Evil
03. Chopped in Half/Turned Inside Out
04. Intoxicated
05. Visions In My Head
06. Deadly Intentions
07. Blooadsoaked
08. Ten Thousand Ways to Die
09. Dying
10. Find The Arise
11. 'Til Death
12. Don’t Care
Encore:
13. Dethroned Emperor/Circle Of The Tyrants (Celtic Frost cover)
14. Slowly We Rot
Koncert, jak i cała trasa są marketingowym strzałem w dziesiątkę! Cztery świetne kapele, reprezentujące całkowicie odmienne klimaty sprawiły, że na gigu pojawili się fani thrash, jak i death metalu. Biorąc pod uwagę przystępną cenę (110-130 zł) grzechem było się nie pojawić (dziwi mnie zatem dlaczego w Progresji nie było kompletu osób). Nagłośnienie warszawskiego klubu tego dnia było bardzo dobre! Prawie przez cały czas trwania imprezy brzmienie było selektywne i nie męczyło ucha (wyjątkiem jest tutaj początek występu Prong, o którym już wspomniałem). Choć Obituary i Exodus swoje lata już mają, żadna z kapel nie sprawiała wrażenia, by odcinała kupony od dawnej popularności. Wiele młodszych formacji mogłaby od nich brać przykład. Z niecierpliwością wyczekuję kolejnych wizyt tych formacji w Polsce!