Po 9 latach powróciła Metalmania, festiwal, który zdążył w Polsce i poza jej granicami osiągnąć status niemal legendarny. Impreza wspominana nieraz z łezką w oku przez bardziej doświadczonych metalowców, która potrafiła nadać w naszym kraju kapelom na niej grającym status kultowy. Z tego też względu oczekiwania wobec tego wydarzenia były wysokie, zarówno wśród fanów ciężkiego grania, jak i samych muzyków. Czy impreza sprostała oczekiwaniom, wracając w pełnej krasie i podtrzymując dawny, wyjątkowy klimat? Czy może nie uniosła ciężaru wyrabianej od lat, znanej marki? Zapraszamy do lektury!
Metalmania zapowiadana była szumnie, co było można zauważyć już przy okazji pierwszego ogłoszenia. Metal Mind dwoił się i troił, aby każdy fan ciężkiego grania dowiedział się, że organizowana niemal co roku od 1986 do 2008 roku impreza powraca i zaprasza do udziału każdego metalowca z Polski i zagranicy. Nie obyło się w trakcie tych ogłoszeń bez kontrowersji (z których jedną z największych było ogłoszenie szwajcarskiego Samaela w roli headlinera) czy wielu sceptycznych głosów, które mówiły, że impreza już nigdy nie odzyska swojej dawnej potęgi. Przeważały jednak pozytywne reakcje, zarówno wśród ludzi, którzy bywali na wcześniejszych odsłonach, jak i młodszych metalowców, którzy o Metalmanii wiele słyszeli, a nie dane im było uczestniczyć w imprezie. Ci drudzy udowodnili właśnie, że Metalmania to nie tylko szumna nazwa wspominana z nostalgią przez weteranów metalu. To festiwal, który tworzą ludzie, budując odpowiedni nastrój i klimat. Ale po kolei.
Powoli rosnącą pod nierozerwanie związanym z Metalmanią Spodkiem kolejkę złożoną z fanów ciężkiej muzyki wpuszczono do obiektu kilkanaście minut po godzinie 10 rano, by już o 11 można było rozpocząć trwającą dla niektórych ponad 15 godzin metalową ucztę. Wydarzenie otworzył na małej scenie Mentor, których świetnie przyjęty przez słuchaczy album „Guts, Graves and Blasphemy” z zeszłego roku bardzo dobrze sprawdza się na żywo, o czym można się było przekonać m.in. podczas ostatniej wizyty Christ Agony w katowickim Megaclubie.
Nie mówili bzdur Ci, którzy uważali, że mała scena może być nawet ciekawsza od dużej. Zespoły takie jak właśnie Mentor, wprowadzający w hipnozę i jak zwykle niezawodny Obscure Sphinx, Mord’A’Stigmata czy zabójczy Stillborn potrafiły jedynie utwierdzić fanów w tym przekonaniu. Przy okazji, postawa sceniczna wokalisty tej ostatniej kapeli naprawdę potrafiła wywołać ciarki na ciele. Groźne miny i pasja, wymieszana z wielką nienawiścią, gniewem i agresją połączona z łysą głową mogła narzucić skojarzenia z Jonem Nödtveidtem z Dissection, tuż po zakończeniu jego odsiadki w więzieniu. Świetnie ogląda się ludzi, którzy nie tylko tworzą i odgrywają muzykę, ale również nią żyją i oddychają.
Koncerty na małej scenie przyćmiła jednak nieco… mała scena. Pomimo tego, iż zdaję sobie sprawę, że na wcześniejszych edycjach znajdowała się ona w tym samym miejscu, nie mogę całkowicie pominąć faktu, że umiejscowienie jej, jak niektórzy się śmieją „pod schodami”, znacznie utrudniło odbiór koncertów – sprawy nie ułatwiał również fakt, że prawie zerowe podwyższenie sceny niemal całkowicie uniemożliwiało oglądanie zespołów osobom stojącym nieco dalej. Nie lepiej było bliżej barierek, gdzie na części koncertów było tak głośno, że bas trząsł włosami, a stanie przy głośniku groziło urwaniem głowy. Nie chcę być odebrany źle – to detale, o których w trakcie występu wielu zespołów grających na małej scenie można było zapomnieć już po jednym kawałku.
Organizatorzy zadbali również o fanów, którzy chcieli na chwilę odpocząć od skakania na płycie i headbangingu, dostarczając im całkiem pokaźną ilość „zajęć dodatkowych” czy rozstawiając w Spodku najzwyklejsze leżaki, które zapewne nie jednemu pomogły przywrócić siły.
Ciężko mieć jakiekolwiek pretensje o piwo, które było typowym festiwalowym sikaczem w cenie 8 zł – to stała rzecz na tego typu imprezach. Metalmania postarała się o odpowiednią rekompensatę – osoby chcące zakupić coś, co zbytnio nie nadszarpnie ich budżetu nie miały problemu z tym, żeby opuścić teren Spodka i udać się chociażby do pobliskiego monopolowego. Food trucki ustawione przed wejściem do obiektu również dobrze spełniły swój cel.
Jeśli zaś ktoś zapragnął zaspokoić potrzeby wyższego rzędu, a nie jedynie fizyczne, to w wyciszonym zakątku Spodka można było natrafić na świetną galerię zdjęć koncertowych różnych polskich fotografów (Zenka Martyniuka można było sobie jednak odpuścić) oraz wystawę prac jednego z najciekawszych twórców okładek metalowych płyt, Zbigniewa M. Bielaka. Dzieła naszego krajana zdobią między innymi albumy Ghost, Paradise Lost, Watain czy Deströyer 666 i jeśli istnieje wśród czytelników tej relacji ktoś, kto pierwszy raz widzi jego nazwisko, to gorąco zachęcam do zapoznania się z jego obrazami. Bielak był obecny osobiście na wystawie, dlatego każdy mógł zamienić z nim kilka słów, a więksi maniacy jego prac mogli zakupić jedną z ich reprodukcji. Obecny był na Metalmanii również Roman Kostrzewski, który podpisywał swoją jeszcze świeżą biografię i wraz ze swoim kolegą z zespołu, gitarzystą Krzysztofem Pistelokiem, kręcił się w pobliżu stoiska Kata.
Pod dostatkiem było też stoisk z wszelakim merchem (od koszulek, które szybko się wyprzedały, po winyle i płyty), biżuterią, a osoba, która naoglądała się zbyt wielu teledysków i koncertów Amon Amarth mogła się poczuć jak Johan Hegg, kupując jeden z wielu różnorakich rogów. Swoje stoisko miało też wydawnictwo In Rock, na którym można było zakupić ledwo co wydaną książkę „Zgniła Zieleń” autorstwa niezwykle sympatycznego w rozmowie Macieja Krzywińskiego i przy okazji załapać od niego autograf.
Czytacie i pewnie zadajecie sobie pytanie: „No a jak duża scena?!” Już przystępuję do dzielenia się swoimi wrażeniami. Nikt nie będzie miał mi chyba za złe, jeśli przyznam, że pierwszy prawdziwy cios miał miejsce przy okazji Entombed, czy raczej Entombed A.D. (bo należy uczciwie przyznać, że L-G Petrov jest jedynym członkiem klasycznego Entombed w tym zespole). Brzmienie gitar dosłownie cięło powietrze, przypominając najlepszy okres dla szwedzkiego death metalu, a Petrov, który chrząkał, charał, bekał i smarkał na podłogę potwierdził, że nie należy nikogo oceniać po wyglądzie. Facet, który posiada do siebie wielki dystans, naśmiewając się ze swojej lekkiej nadwagi czy ubogiej już czupryny na głowie potrafi ryknąć tak potężnie, że trzęsą się ściany.
Po Emtombed poszło już z górki i rozpoczął się ten festiwalowy moment, w którym szkoda odpuścić występy niemal wszystkich kapel, a z drugiej strony ma się miejsce przy barierce, którego za nic nie chce się nikomu oddać. Następna w kolejce po Szwedach po scenie przetoczyła się dobrze naoliwiona od lat maszyna pod wodzą Generała Petera, czyli Vader. Wiwczarek powspominał trochę dawne czasy i postanowił złoić słuchaczy bez zbędnych ceregieli, grając kawałki z pierwszych albumów swojego zespołu. Z pewnością podobało się to ortodoksyjnym fanom Vadera, którzy nowe wydawnictwa uważają za zbyt łagodne i melodyjne.
Duża część zgromadzonych na Metalmanii fanów metalu ekscytowała się na myśl o koncercie Sodom. Metalowe trio z Niemiec, mimo początkowych problemów z gitarą pokazało, że są jeszcze thrashowi weterani, którzy potrafią przywalić prosto w zęby mocniej, niż nie jedni o połowę młodsi od nich metalowcy. Numery takie jak „Agent Orange”, ”Caligula” czy chóralnie odśpiewany przez publikę refren w „Remember the Fallen” zaostrzyły apetyt wielu na koncert klubowy Sodom.
Jeśli chodzi o nagłośnienie, to Metalmania z pewnością dostatecznie wyjaśniła wątpliwości wielu osób odnośnie tego, że dźwięk na trybunach nigdy nie jest tak dobry jak na płycie. Aż porażająca różnica dzieliła te dwa obszary Spodka. Po tym, jak większość koncertu Sinistera przesłuchałem z trybun, po 2 pierwszych kawałkach Entombed pomyślałem: „przecież nie można być aż tak źle” i ruszyłem szybko na płytę. I rzeczywiście, nie było! Można by rzecz, że większość zespołów brzmiała na płycie co najmniej dobrze (a niektóre nawet bardzo dobrze), z kolei na trybunach dźwięk był tak kiepski, że skutecznie zniechęcał do koncertów, zachęcał za to do postania w kolejce po następne piwo. Cóż, taka akustyka Spodka, o której wiele razy słyszałem tego typu opinie. Jak powiedział mój kolega: „Na trybuny będę chodził jak będę stary”.
Co ciekawe, portugalski Moonspell jest jedną z kapel, które przez lata najwięcej razy wystąpiły na scenie Metalmanii. Tegoroczny koncert był już ich 6 występem na kultowym festiwalu, co zresztą można było zauważyć w zachowaniu chociażby Fernando Ribeiro, który momentami zdawał się czuć w Spodku jak u siebie w domu. Pomimo całkiem dobrej płyty „Extinct” wydanej w 2015 roku, Portugalczycy zaprezentowali materiał w całości pochodzący z ich dwóch pierwszych albumów studyjnych – „Wolfheart” oraz „Irreligious”, czyli, nie ukrywajmy, ich dwóch najbardziej docenianych i najlepszych krążków. Poskutkowało to świetnym, pełnym emocji koncertem weteranów Metalmanii, gdzie publiczność znakomicie bawiła się i pomagała Fernando czy to przy „Opium”, „Awake” czy największym przeboju grupy, „Full Moon Madness”, podczas końcówki którego Ribeiro tradycyjnie wspomógł na perkusji Miguela Gaspara.
Grająca po Moonspellu gwiazda główna, którą był Samael, zebrała w najlepszym wypadku zaledwie połowę entuzjazmu, który towarzyszył ludziom w trakcie koncertu Portugalczyków. Opinie ludzi po koncercie Szwajcarów są bardzo mieszane, podobnie jak po ich występach w naszym kraju 2 lata temu. Problemem tego zespołu nie jest na pewno brak dobrych kawałków – w końcu zarówno ich trzy pierwsze albumy, z „Ceremony Of Opposites” na czele, jak ich pierwszy poważny romans z industrialem w postaci „Passage” naszpikowane są genialnymi utworami. Problemem Samaela jest brak prawdziwej perkusji na koncertach i sztuczne, sterylne, można by rzec „zrobotyzowane” brzmienie” które jest pewnie jednym z głównych powodów, dla których zespół ten posądzany jest o granie z playbacku. Założę się, że żaden z fanów starych dokonań szwajcarskiej kapeli nie był zadowolony z klasycznych utworów grupy, zagranych w obecnie prezentowanym przez zespół stylu…
Odbiegając jeszcze od samych koncertów – na początku cieszyłem się z faktu, że Łukasz Orbitowski, sprawiający wrażenie wygadanego i elokwentnego, będzie gospodarzem imprezy. Z każdym jednak kolejnym koncertem jego osoba skutecznie mnie do niego zniechęcała. Dlaczego? „Daje wam trzech wkurzonych Niemców”, „Specjalnie dla Was byczek Fernando i komandosi księżyca”, „Pierdolony Samael!”, A teraz kurwa zagra Furia”… Takimi właśnie żenującymi jednozdaniowymi wypowiedziami Orbitowski zapowiadał kolejne zespoły. Podsumuję to podejrzanym na Facebooku komentarzem jednego z uczestników Metalmanii: „Darujcie sobie w przyszłym roku Orbitowskiego. Pierwszy lepszy menel spod sklepu skleciłby lepsze zapowiedzi w 3 sekundy”. Niestety, muszę się zgodzić…
Metalmanię 2017 zakończył koncert Furii, będącej chyba jedynym zespołem, który przez problemy techniczne nie rozpoczął w wyznaczonej godzinie (na podstawie punktualności wcześniejszych koncertów można by było ustawiać zegarek). Opóźnienie nie było jednak wielkie i zespół, który z roku na rok budzi w Polsce coraz większe emocje, a ostatnio znów zrobiło się o nim głośno za sprawą albumu „Księżyc Milczy Luty” rozpoczął swój spektakl. Dobrym posunięciem było wybranie właśnie tej kapeli na grupę, która zakończy cały festiwal. Furia była swoistą wisienką na torcie, a swoją melancholią i szaloną postawą Nihila wprawiła w nastrój idealnie dopasowany do czegoś, co właśnie dobiega końca. Zdziesiątkowani po koncercie Samaela fani postanowili wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił i pozostać na koncert Furii, co zwróciło się im z nawiązką. Nie zabrakło kawałków z najnowszego albumu, jak „Zabieraj łapska” ze świetnym zakończeniem czy „Grzej”. Największy „przebój” Furii (jeśli w ogóle w jej przypadku można mówić o przebojach), „Zamawianie Drugie”, na nowo potrafił rozbudzić powoli przysypiających już fanów, którzy od 15 godzin walczyli w imię metalu.
Nie da się zorganizować festiwalu, na którym wszystko będzie zapięte na ostatni guzik, tak samo jak nie da się sprawić, by każdy z kilku tysięcznego tłumu był całkowicie zadowolony z każdego aspektu. Szczególnie, jeśli powraca się po 9 latach przerwy. Tym większy szacunek dla Metal Mind, że podjął się przywrócenia do świadomości fanów metalu tego legendarnego wydarzenia i wyszedł z tego przedsięwzięcia z podniesioną głową.
Pomimo drobnych niedociągnięć powrót Metalmanii okazał się wspaniałym wydarzeniem, które z całkiem niezłym skutkiem odtworzyło klimat dawnych edycji, z okazji których metalowcy z całej Polski zbierali się do pociągów i podążali do Katowic na swoje święto. Miejmy nadzieję, że organizatorzy nie porzucą swojego pomysłu i za rok doczekamy się kolejnej edycji Metalmanii, bo dlaczego Polska ma być gorsza od reszty Europy? Też chcemy swoją coroczną metalową uroczystość, prawda?!
PS
Zdjęcia użyte w relacji są autorstwa Aleksandry Kuci. Więcej fotografii naszej stałej współpracowniczki z Metalmanii znajdziecie pod tymi linkami: duża scena, mała scena.