Lubicie AC/DC? Tak? Zatem nie szukajcie dalej, to płyta dla Was! Nie? Tej płyty też nie polubicie, move along. I w sumie w tym miejscu mógłbym zakończyć recenzji. Jeśli słuchaliście, którejkolwiek z płyt AC/DC wydanej przez ostatnie trzy dekady to doskonale wiecie czego się spodziewać. Dla jednych ta niezmienność jest największa zaletą, dla innych największa wadą gigantów rocka z Australii. I jak tu recenzować taką płytę? Kto nie lubi AC/DC pewnie zakończył czytać ten tekst już w okolicach pierwszego zdania. Resztę zapraszam do dalszej lektury.
Jak wieść niesie „Rock or Bust”- następca wydanego w 2008 roku „Black Ice” – powstał w bardzo krótkim czasie. W samym procesie nagrywania nie uczestniczył też Malcolm Young – jeden z założycieli zespołu oraz niestrudzona rytmiczna maszyna napędzająca wszystkie poprzednie wydawnictwa Australijczyków (czy też Australo-Szkotów). Mimo tej dotkliwej nieobecności, na albumie słuchać spontaniczność i energię, odegraną doskonale przez nie młodych już przecież muzyków. Czuć tego old-schoolowego hard rocka i feeling, którego moim zdaniem zabrakło trochę na albumie sprzed 6 lat.
Całość jest prosta, krótka i na temat. Album trwa niecałe 35 minut, co jak na dzisiejsze standardy to dość niewiele. Z drugiej strony ma to też swoje zalety – album można przesłuchać spokojnie w trakcie jednego posiedzenia. Ot, taka półgodzinna pigułka tego co najlepsze w AC/DC – proste riffy, zadziorny wokal i całe hektolitry klasycznego nieuczesanego rock ‘n’ rolla sączące się z głośników.
Angus Young nie zawiódł – brzmienie gitary jest jak zwykle świetne, a riffy choć może nie przełomowe, to na pewno przyjemne dla ucha. Jedyne czego mi brakowało to trochę ciekawsze i bardziej rozbudowane solówki – wydaje mi się, że poza kilkoma wyjątkami gitarzysta trochę odpuścił ten aspekt muzyki i nie wykrzesał z siebie specjalnie zapadających w pamięć popisów instrumentalnych. Angus jest oczywiście niezmiennie jednym z najlepszych gitarzystów rockowych na świecie i nie musi już nikomu nic udowadniać, ale miło byłoby jednak posłuchać czegoś choć trochę bardziej urozmaiconego.
Największą wadą albumu jest to, że nie ma tu absolutnie nic nowego. Nie oszukujmy się, AC/DC od dekad jadą na tym samym pomyśle na muzykę i zapewne właśnie za to kocha ich większość fanów. Płyty miło się słucha, ale kompozycje nieszczególnie zapadają w pamięć. Czasem zastanawiam się czy gdyby panowie z AC/DC zebrali 10 mniej znanych ze swoich utworów, wrzucili je na CD i nalepili etykietkę „nowy album” to czy ktokolwiek by się połapał, że to wszystko to starsze numery.
Po pięciokrotnym przesłuchaniu albumu jedyny kawałek, który jestem w stanie przypomnieć sobie z pamięci to tytułowy ‘Rock or Bust’. Ale to raczej dlatego, że główny riff przypomina skrzyżowanie „Highway to Hell” z „Back in Black”. Miło się słucha, ale brak tu zupełnie jakiejkolwiek innowacyjności. Ale o czym my tutaj mówimy? W prawie połowie tytułów piosenek na płycie pojawia się słowo „rock” – obok „love”, jedno z najbardziej wyeksploatowanych słów w historii tytułów utworów muzycznych.
Podsumowując, mamy do czynienia ze starym, dobrym AC/DC. Nic nowego. Posłuchać. Zapomnieć. Powtórzyć. A jednak gdzieś między tymi prostymi riffami i oklepanymi rytmami kryje się magia i prawdziwa esencja staroszkolnego rock ‘n’ rolla. I czegoś takiego potrafi dokonać chyba tylko AC/DC. Czy warto posłuchać „Rock or Bust”? Na to pytanie odpowiedziałem już we wstępie. Dla fanów – konieczność, dla nie-fanów – pas. Zaś ja z czystym sumieniem oceniam płytę na mocne siedem.
Ocena: 7/10
Autor: RafTen